Bo ludzie są sobie potrzebni
Od ponad dwudziestu lat niestrudzenie pomagają tym, którzy się źle mają. Od tych najmłodszych, po najstarszych, od tych, którym na pierwszy rzut oka nie brak niczego, po tych, którzy dosłownie nie mają nic. Powstałe w 1999 roku w Halembie Stowarzyszenie św. Filipa Nereusza już ponad dwie dekady inspiruje ludzi do działania, wspiera i daje nadzieję w zgodzie z wartościami: życie, wiara, rodzina, miłość, dobro i prawda. Dziś o działaniach i historii tego katolickiego stowarzyszenia z sąsiedztwa rozmawiamy z jego przewodniczącą – Aliną Szulirz.
Stowarzyszenie św. Filipa Nereusza działa na wielu płaszczyznach. Różnorodność projektów przeplata się z różnorodnością grup społecznych, którym wychodzicie naprzeciw. Podczas naszej rozmowy chciałabym zacząć, też ze względu na okres, jaki w Kościele przeżywamy, od tych najbiedniejszych, ludzi bezdomnych. Od kilku lat przy parafii św. Andrzeja Boboli w Wirku działa Dom Ubogich, przystań dla tych, którzy tego domu prywatnie nie mają. Ile jest osób, którym na co dzień pomagacie? Na jaki rodzaj pomocy mogą te osoby liczyć?
Od poniedziałku do piątku przychodzi do nas 15-20 osób. Jeżeli są to osoby młode, staramy się jak najszybciej zmotywować je do leczenia odwykowego, bo zazwyczaj osoby te borykają się z problemem nadużywania alkoholu lub innych substancji. Czasem nie od razu chcą iść na terapię, wtedy wraz z nimi szukamy pracy i sensownego zajęcia. Z każdym pracujemy indywidualnie, próbujemy zaszczepić nadzieję, że zmiana jest możliwa i razem szukamy sensu, pomysłu na życie. Co do osób starszych, bo i takich u nas nie brakuje, są to osoby często niezdolne do pracy, schorowane. Dom Ubogich jest dla nich miejscem schronienia i, jak sami podkreślają, dzięki temu, że tutaj są, nie piją albo alkoholu spożywają mniej i dzięki temu żyją.
Jak wygląda codzienność w Domu Ubogich?
Zaczynamy zawsze od śniadania i rozmowy, mimo iż dla wielu osób nie jest to łatwe. Złe doświadczenia życiowe mają duży wpływ na zaufanie, a raczej jego brak, do świata i ludzi, stąd powszechny też brak nawyku rozmowy. Po śniadaniu, przez godzinę, dwie staramy się zrobić coś dobrego dla kogoś. Pracujemy w Domu Ubogich, w parafii, czasem sprzątamy cmentarz, organizujemy warsztaty np. robienia świeczek, które potem sprzedajemy, by komuś pomóc. Chodzi o to, by się ruszyć, spędzić aktywnie czas. Kolejnym punktem dnia jest czas wolny. Niektórzy grają w planszówki, karty, rozwiązują krzyżówki. Teraz mamy Wielki Post, więc oglądamy filmy religijne, by wprowadzić zebranych w rzeczywistość inną niż w pozostałe dni roku. Zajęcia kończymy koło godz. 14 i wtedy ten, kto tego potrzebuje, może wziąć kąpiel czy załatwić kwestie urzędowe. To też czas rozmów indywidualnych.
Co jest najtrudniejsze dla osób, z którymi pracujecie? Co trudno im zaakceptować?
Myślę, że największym wyzwaniem jest okazywanie sobie nawzajem szacunku. Osoby bezdomne nie doświadczają go na co dzień, często nie mają go do samych siebie – trudno, by okazywali go innym. Poza tym część osób się zna, np. z noclegowni. Znają swoje nawyki, historie, słabe strony… Staramy się tak pracować, by doświadczali szacunku w relacji z nami. Obserwujemy, jak po słowie „dziękuję” wypowiedzianym za podanie kubka czy ucieszeniem się na czyjś widok zmienia się spojrzenie, wyraz twarzy – możliwy jest kontakt. Szacunek ma moc kruszenia murów i daje poczucie bezpieczeństwa.
A jak ta pomoc osobom bezdomnym wygląda w niedzielę?
W każdą niedzielę o 12 jest Eucharystia dla osób Ubogich i tych, co się źle mają. Po niej obiad. Przychodzi od 40 do 60 osób – i tak od początku działalności Domu Ubogich. Mamy dobrze rozwiniętą sieć wolontariuszy. Osoby chętne zapisują się na konkretny dzień. Jedni do gotowania, inni do posługiwania. Zaangażowanych jest zazwyczaj 12 osób. Od początku mamy też otwarte drzwi we wszystkie dni Bożego Narodzenia, no i w Wielkanoc, zazwyczaj w pierwsze święto.
Za nami ciężkie czasy pandemii, które odcisnęły swoje piętno na wielu płaszczyznach. Jak ten czas wyglądał z perspektywy Domu Ubogich?
Z początku wydawaliśmy obiady, pomagaliśmy na odległość, ale szybko zrozumieliśmy, że to żadna pomoc. Te osoby naprawdę w tym czasie nie miały się gdzie podziać. Wszystko było pozamykane. Przenieśliśmy się więc do krypty kościoła, gdzie jest dużo więcej miejsca. Tam przy zachowaniu wytycznych sanitarnych dalej organizowaliśmy spotkania. Co ciekawe, nikt w tamtym okresie się od nikogo nie zaraził. Covid w cudowny sposób do nas nie docierał albo nie mieliśmy po prostu objawów. Największym jednak przeżyciem dla nas była pierwsza wigilia w pandemii. Mogło być na niej 5 osób, a u nas było 70, pomimo braku zapowiedzi. Zorganizowaliśmy ją w ogrodzie, przy ognisku, na świeżym powietrzu.
Na podstawie jakich środków działa Dom Ubogich? Czego wam potrzeba? Jak można wesprzeć waszą działalność w tym miejscu?
Od 6 lat udawało nam się pozyskiwać dofinansowanie, czy to z ministerstwa, czy ze środków unijnych, czasem też ze środków miejskich. Zależy nam na tym, by podejmowane działania miały ciągłość. Ten rok jest pierwszym bez dofinansowania. Złożyliśmy projekt do ministerstwa, no i czekamy na rozstrzygniecie. Na tę chwilę działamy dzięki ludziom dobrej woli, którzy przekazują nam datki na pomoc ubogim. Każda złotówka jest dla nas cenna. Potrzebujemy też ubrań męskich, sezonowych, praktycznie w każdej ilości. Teraz zaczyna się okres wiosenno-letni. Gdyby ktoś mógł ofiarować męskie buty, dżinsy, swetry – zapraszamy. Będziemy też bardzo wdzięczni za takie artykuły spożywcze jak kawa, herbata, cukier, konserwy. Z tego codziennie korzystamy, więc każda ilość się przyda.
Jak wspomniałam na wstępie, Dom Ubogich to tylko pewien zakres waszej działalności jako stowarzyszenia. Działacie z dziećmi, młodzieżą, seniorami, rodzinami. Od kilku lat w Halembie przy ul. Solidarności 21 działa Centrum Rozwoju Rodziny. Będę wdzięczna za przybliżenie czytelnikom „Znaku Krzyża” charakterystyki tego miejsca.
Centrum realizuje wsparcie psychologiczne dla rodzin, osób dorosłych oraz dzieci i jest to albo wsparcie psychoterapeutów w nurcie systemowym, albo w nurcie terapii skoncentrowanej na rozwiązaniach. I to jest jeden, terapeutyczny filar. Jest też drugi – rozwojowy, w którym organizujemy warsztaty, spotkania, webinary, mające charakter profilaktyczny. Od marca zaczynamy realizację projektów: „W zasięgu” i „W kontakcie”! Jest to oferta terapeutyczna dla rodzin/osób znajdujących się w kryzysie oraz edukacyjna dla rodziców i wychowawców. Przygotowujemy też kampanię o budowaniu bliskości z dziećmi. Pracują nad nią wraz z nami mamy z Ukrainy. Obydwa projekty są ogólnodostępne. Osoby zainteresowane zapraszamy do kontaktu przez naszą stronę.
Pandemia uwypukliła, ale też stworzyła pewne „nowe” problemy w społeczeństwie, problemy, których wcześniej nie było, lub których nie zauważaliśmy. „Nereusz” to stowarzyszenie z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem w pomaganiu. Co zmieniło się podczas tych dwóch dekad? Z czym borykaliśmy się z końcem lat 90., a z czym borykamy się teraz?
Nasze placówki powstały, bo było wśród rodzin dużo biedy, dużo bezradności przenoszącej się wprost na zaniedbywanie dzieci. Wtedy też wiele dzieci było odbieranych do placówek opiekuńczo-wychowawczych. Teraz nie jest problemem bieda. Problemem są więzi, relacje albo ich brak, mała odporność psychiczna albo większa wrażliwość… Dzieci są osamotnione i rodzice są osamotnieni. Styl pracy, często korporacyjny, wielogodzinny i łączenie tego z wychowywaniem dzieci wyczerpuje zasoby wielu rodziców. Można powiedzieć, że przez te lata przeniósł się punkt ciężkości z problemów związanych z niedostatkiem na problemy o charakterze psychicznym.
Dawniej, jak powiedziałaś, główną przyczyną wielu problemów była bieda. Pomimo jednak tego „powszechnego” niedostatku poszczególne środowiska mogły się od siebie dosyć mocno różnić. Z tą różnicą zderzyliście się, otwierając świetlicę na Rudzie przy kościele św. Józefa. To, do czego przyzwyczaiła was Halemba, trzeba szybko zweryfikować…
Tak. W Rudzie zaczęliśmy pracować w roku 2005. Wtedy stowarzyszenie działało już od 6 lat. Mieliśmy pewne doświadczenie i myśleliśmy, że działania realizowane w Halembie znajdą również podatny grunt w Rudzie. Szybko jednak okazało się, jak bardzo byliśmy w błędzie. Tam nie działało zupełnie nic. To było całkiem inne środowisko. Czasem nawet wychowawcy psychicznie nie wytrzymywali. Dzieci były agresywne, rodzice byli agresywni. Wiele z tych dzieci było zaniedbanych. Zrozumieliśmy, że nie damy rady komunikować się z nimi wypracowanym przez nas językiem. Zaczęliśmy szukać sposobu, żeby jednak do nich dotrzeć i udało nam się to poprzez wspólne działania. Zeszliśmy z poziomu „wszechwiedzących” wychowawców, by wejść na poziom osoby bliskiej, towarzyszącej w codzienności i rozwoju. Dzieci mają w sobie naturalną wrażliwość i kiedy mówiliśmy im, że ktoś przeżywa jakąś trudność, w sposób naturalny otwierała się przestrzeń do rozmowy. I tak zaczęliśmy realizować metodę projektu. Szukaliśmy osób potrzebujących, sprawdzaliśmy z dzieciakami, czy jesteśmy w stanie pomóc, potem planowaliśmy to pomaganie, realizowaliśmy i podsumowywaliśmy to, co nam się udało zrobić. Na końcu razem świętowaliśmy. I to przynosiło naprawdę wspaniałe efekty. To był kanał dostępu do dzieci: wspólne działanie i odwoływanie się do ich wrażliwości.
Macie kontakt ze swoimi byłymi podopiecznymi? Wiecie, jak potoczyły się ich dalsze losy?
Tak. Z częścią osób do dzisiaj mamy kontakt. Niektóre osoby z Halemby powyjeżdżały za granicę i tam super funkcjonują, pomimo niełatwego startu. W Rudzie też widzimy efekty tej pracy. Dzieciaki kończą szkołę, zdają maturę. Oczywiście nie wszyscy mają takie samozaparcie, ale części się udaje, przełamują schematy i to one często stają się wzorem dla swojego młodszego rodzeństwa.
Chciałam cię zapytać jeszcze o seniorów. Z zajęć oferowanych przez „Nereusza” korzysta całkiem spora grupa osób starszych, zakładam, że w dużej mierze pań…
Tak, panów jest niewielu, a jak się już pojawią, to są sami w sobie atrakcją (śmiech). Mamy pięć grup seniorów, dwie w Rudzie, dwie w Halembie, jedną na Wirku. Spotykają się raz w tygodniu na zajęcia dwuipółgodzinne. Zaczynają od rozmów przy kawie, dopiero potem animator wprowadza przygotowany temat. Poza tymi działaniami seniorki w Rudzie i w Halembie raz w tygodniu organizują tzw. kawiarenki, czyli spotykają się na klachy i wtedy sobie w coś grają lub na coś wspólnie patrzą. Nasi seniorzy gotują też niedzielne obiady dla bezdomnych, odwiedzają chorych w DPS-ach, razem tworzą DOBRO. Ludzie są sobie potrzebni. My im dajemy przestrzeń, a oni po prostu są, chcą ze sobą być i działać, już nawet bez nas, i to też jest fajne.
Jesteście Stowarzyszeniem św. Filipa Nereusza i ten Filip Nereusz faktycznie z wami jest. Jak przeczytałam na waszej stronie internetowej, od blisko dekady są z wami jego relikwie.
Tak, relikwie trafiły do nas w Roku Wiary. Wtedy też zaczęliśmy prężnie działać z całymi rodzinami. Trafiły do nas w cudownym, ekspresowym tempie. Praktycznie od momentu kiedy zdecydowaliśmy, że je chcemy, po tygodniu były już u nas w Halembie, w kopercie, z certyfikatem. Nasz relikwiarz ma kształt drewnianego serca i jak coś ważnego się wydarza w „Nereuszu”: rekolekcje dla młodych, festyn, szkolenie czy koncert – to święty jest z nami. Również wtedy, gdy coś złego dzieje się w jakiejś rodzinie lub gdy ktoś ciężko choruje – św. Filip wkracza do akcji – jego relikwie przekazywane są tam, gdzie jest słabość i cierpienie, by dać nadzieję i w dobrym umocnić.
Święty Filip działa cuda?
Tak! Uczynił ich całkiem sporo. Podam przykład. Raz brakowało nam 50 tys. zł. na kolonie dla dzieci. Już wszystko mieliśmy załatwione, tylko pieniędzy brakowało, mimo naszych olbrzymich starań. Umówiliśmy się, że spotkamy się 26 maja, we wspomnienie św. Filipa na Eucharystii i powiemy mu, że jeśli chce, żeby dzieci pojechały na kolonie, to musi załatwić pieniądze. Rankiem następnego dnia dowiedzieliśmy się, że ostatnim przelewem, o godz. 18:00, na konto stowarzyszenia wpłynęło dokładnie 50 tys. zł. od jednej osoby, która z nami nigdy się nie spotkała i nigdy jej o pieniądze nie prosiliśmy.
Na koniec naszej rozmowy podpytam cię jeszcze o naszych bliźnich z Ukrainy. Wiem, że „Nereusz” aktywnie uczestniczył w pomocy uchodźcom.
Tak, to było działanie całego dekanatu i „Nereusza”. Rozmieściliśmy na jego terenie 106 osób/40 rodzin. Nie wchodząc w szczegóły organizacyjne, powiem jedynie, że dla mnie były i są to niesamowite rekolekcje. Po pracy z osobami, które nic nie mają i pną się do góry po to, by coś mieć, spotkałam osoby świetnie wykształcone, które miały w Ukrainie firmy, dobrą pozycję społeczną i jednego dnia straciły po prostu wszystko. Przyjechały w nieznane, z dziećmi na rękach. Te kobiety uczą mnie niesamowitej pokory. Ja, choć nie mam dwóch samochodów ani firmy, nie wyobrażam sobie stracić tego, co mam, w ciągu kilku dni, nie ze swojej winy i być zmuszonym do ucieczki w nieznane. One są w Polsce już rok, daleko od swoich mężów i rodziców. Ich sytuacja tutaj jest coraz mniej pewna (kobiety z małymi dziećmi nie są w stanie zarobić na wynajęcie mieszkania i życie). Nie skarżą się, nie narzekają, nie zatruwają jadem nienawiści. Pomimo tego całego zła i cierpienia znajdują w swoim sercu jakąś przestrzeń i potrafią to wszystko przyjąć tak, że to ich nie niszczy. To jest niesamowite. Dla mnie to prawdziwe rekolekcje.
Serdecznie dziękuję za rozmowę. Życzę wszystkiego dobrego.
Rozmowę przeprowadziła
Dominik Rusin
Wszystkie osoby zainteresowane działalnością Stowarzyszenia św. Filipa Nereusza zachęcam do odwiedzenia strony organizacji: www.nereusz.pl. Gdyby ktoś chciał i mógł wesprzeć działalność stowarzyszenia, może to zrobić poprzez przekazanie 1,5% podatku /KRS: 0000013532/ lub robiąc wpłatę na konto: 84 1940 1076 3097 3767 0004 0000 CreditAgricole Bank Polska S.A.