Dziś troszkę o sprawach gospodarczych. W tym roku wykonaliśmy dwie duże inwestycje: nowe ogrzewanie i system fotowoltaiki, jedno powiązane z drugim. Właściwie cały rok upłynął na przygotowaniach, omawianiu projektów, instalowaniu. Nie było oczywiste, jakie ogrzewanie zastosować. Ostatecznie stanęło na pewnej hybrydzie: nawiew zasilany albo pompami powietrza (przy wyższych temperaturach zimą), albo gazem (przy niższych temperaturach). Aby system był wydolny, zrobiliśmy dwa obiegi połączone z dwiema kotłowniami. Poza tym, jeśli okaże się, że jeden surowiec będzie w przyszłości cenowo korzystniejszy, będziemy bez problemu mogli korzystać tylko z jednego. W krótkim czasie możemy w kościele osiągnąć 13 stopni Celsjusza, co jest zupełnie wystarczające w pomieszczeniach, w których nie rozbieramy okryć wierzchnich. Jak się okazuje, dla niektórych osób jest teraz za gorąco.
W przypadku fotowoltaiki ogłoszony z ambony konkurs okazał się bezcenny. Do rywalizacji przystąpiło dwanaście firm. Dzięki temu mogliśmy wybrać najkorzystniejszą ofertę zarówno pod względem jakości materiałów i cenowym. Prąd uzyskany dzięki fotowoltaice zasila przede wszystkim system ogrzewania w kościele. Dzięki temu znacznie obniżyliśmy koszty utrzymywania naszych kościelnych budynków. Jesteśmy już blisko zawarcia umowy z Wojewódzkim Funduszem Ochrony Środowiska. Jeśli się uda, zaciągniemy bardzo korzystną pożyczkę z możliwością częściowego umorzenia. Przy niskim oprocentowaniu będziemy miesięcznie spłacać bardzo niskie raty. A dzięki temu będziemy mieć pieniądze na kolejne inwestycje, które trzeba wykonać jak najszybciej.
A jak najszybciej powinniśmy wykonać nową posadzkę w prezbiterium. System nawiewu trochę wyciągnął strefę prezbiterium w stronę nawy. Nie byliśmy w stanie dobrać płytek do już istniejących. Nie jest to dziwne, posadzka ma trzydzieści lat i została wykonana po remoncie ze szkód górniczych. Niestety, w takim materiale, jaki wówczas był dostępny. Co więcej, niektóre z płytek są już stłuczone albo uszczerbione. Stąd decyzja o nowej posadzce w prezbiterium. Realizacja przewidziana jest na luty przyszłego roku. Będzie także wykonana – podobnie jak poprzednio – z gresu. Musimy jeszcze uzyskać pozwolenie Miejskiego Konserwatora Zabytków, jako że nasz kościół znajduje się na liście gminnej ewidencji zabytków.
Kolejna inwestycja przed nami to wykonanie nowego oświetlenia kościoła. W ramach oszczędności musimy zacząć od wymiany oświetlenia w prezbiterium, gdzie obecne halogeny „pożerają” ogromną ilość prądu, są niefunkcjonalne, a niebawem po prostu zakończy się ich żywotność. Projekt nowego oświetlenia jest już gotowy, zakupiliśmy też już wszystkie oprawy i ledowe żarówki. Teraz przygotowujemy się do instalacji w całym kościele.
A w przyszłym roku jeszcze miejsca postojowe dla samochodów, malowanie kościoła, nowe rynny… Czy nie zastanawialiście się czasami, jak my dajemy temu wszystkiemu radę? Ja wiem, że to możliwe tylko u nas.
ks. proboszcz Leszek Makówka
Szczęść Boże Ojcze, obecny rok jest dla Ojca rokiem jubileuszowym, minęło 25 lat kapłaństwa – szczerze gratuluję i życzę obfitości łask i mocy Ducha Świętego, by podjęta posługa zaowocowała przysporzeniem chwały Bogu i dobrem w każdym spotkanym człowieku. Proszę powiedzieć, jak zrodziło się Ojca powołanie, dlaczego właśnie redemptoryści.
Przede wszystkim dziękuję za życzenia. A co do tego, skąd się wzięło moje powołanie… Od lat dziecięcych chciałem być księdzem, to bez wątpienia zasługa wspaniałych kapłanów z Halemby – ks. Długajczyka, ale też i księży Klemensa i Bubalika. Ci nasi wikarzy, fantastyczni, oni jakoś mnie ukierunkowali. Zostałem ministrantem i całą szkołę podstawową czy nawet ogólniak to były myśli o kapłaństwie. Później była taka mała przerwa, ale Pan Bóg wrócił ze swoim zaproszeniem, już tak bardzo konkretnie. Myślałem o franciszkanach, myślałem o redemptorystach, ale żywy przykład redemptorystów, których odwiedziłem w klasztorze, tak na mnie wpłynął, tak bardzo mnie dotknął, że wybrałem jednak to zgromadzenie.
To zgromadzenie misyjne, ale przecież nie wszyscy wyjeżdżają poza Polskę. Ojciec znalazł swoje miejsce w Rosji – dlaczego właśnie tam?
No tak, nie wszyscy wyjeżdżają poza ojczyznę, nic na siłę – sam musisz to czuć. Marzyłem o Boliwii, ale zrozumiałem w pewnym momencie, że to nie dla mnie, zdrowotnie nie dam rady pracować tam, w wysokich Andach. Później pojawiła się myśl o Kazachstanie, a potem, jako kleryk, chyba jako jeden z pierwszych redemptorystów, wyjechałem na Ural, czyli już do azjatyckiej części Rosji. Tam byłem przez miesiąc na zaproszenie mojego współbrata i zakochałem się we Wschodzie, w Rosji, w tych ludziach… i tak zostało. Dlatego nie było dla mnie problemem w dniu święceń wyrazić swoje pragnienie, by pojechać tam na misje, na Wschód.
W jakich miejscach Ojciec posługiwał?
Jako neoprezbiter zostałem posłany do Orenburga, to miasto w Rosji, na granicy Europy i Azji. Później wróciłem do Polski na krótki okres dwóch i pół roku. Byłem socjuszem w nowicjacie redemptorystów, a później, przez pół roku zaledwie, duszpasterzem w Głogowie, wikariuszem i katechetą w szkole. Właśnie wtedy wydarzyła się tragedia na Syberii, zginął mój współbrat, o. Dariusz Łysakowski, i na pogrzebie ja właśnie zgłosiłem się na jego miejsce, to był styczeń, i zostałem wysłany na Syberię. To było ponad 20 lat temu. Potem był znowu Orenburg, już jako proboszcz. Później byłem nad Wołgą, w Togliatti, też jako proboszcz. Tam budowałem kościół pod wezwaniem Jana Pawła II – jako pierwszy pod tym wezwaniem w Rosji. Po wybudowaniu tego kościoła zostałem znowu wysłany na Syberię do Kemerowa.
Proszę powiedzieć, jak mieszkańcy Syberii przyjęli Ojca, jak przyjmują Polaków, bo chyba wcześniej już pracowali tam polscy misjonarze…
Mieszkańcy Syberii, nie tylko tutaj, bo i nad Wołgą, i na Uralu, wszędzie przyjmowali mnie z ogromną życzliwością i wielką dobrocią. To dobrzy ludzie, wśród których posługuję, nawet teraz, po powrocie, po urlopie, ludzie byli niesamowicie stęsknieni, nawet sobie tego nie mogłem wyobrazić. Widziałem ich łzy… bardzo to jakoś podnosi człowieka na duchu.
Przed wielu laty miałam okazję spotkać Ojca w szkole na Kłodnicy – pracował Ojciec wówczas na Uralu i, jak pamiętam, gdzieś między wierszami przebijała tęsknota za Syberią – proszę powiedzieć, co takiego jest w Syberii, że ma aż taką moc przyciągania.
Syberia cechuje się, przede wszystkim, surowością. Warunki tutaj są dosyć ekstremalne, dlatego myślę, że takie wyzwanie pomaga poukładać sobie wiele rzeczy w głowie. Ja nie mówię, że było łatwo na Uralu czy tam nad Wołgą, wszędzie są problemy, ale Syberia ma to do siebie, właśnie przez tę wyjątkowość klimatu, że chce się tu być. To dosyć duże wyzwanie, a do tego ogromne połacie ziemi – muszę przemierzać setki kilometrów, by dotrzeć do moich parafian, więc tutaj jakoś w szczególny sposób czuję się misjonarzem, a mam tych wspólnot trzynaście i muszę je odwiedzać regularnie, dlatego też moim domem tak naprawdę jest auto.
Teraz, po tylu latach posługi w tym miejscu, co pozostało z ówczesnego sentymentu? Czy wiąże Ojciec swoją przyszłość z tym miejscem?
Myślę, że nie było jakiegokolwiek sentymentu – człowiek po prostu czuje, że tu posyła go Pan Bóg, rozeznaje to poprzez swoich przełożonych, to jakoś też uspokaja, więc jeśli jest potrzeba, to idę, gdziekolwiek mnie poślą. Chciałbym tu zostać, chciałbym zostać do końca swoich dni, do końca swego życia i tym ludziom tutaj służyć, być tutaj, gdzie czuję się potrzebny. Tych ludzi nie ma wielu, mam ich tu ok. 300, ale warto się dla nich poświęcić, warto im poświęcać swój czas, dzielić się z nimi wiarą, bo to są ludzie piękni duchowo i myślę, że to jest też przyszłość dla Kościoła katolickiego.
Już od roku w naszym parafialnym miesięczniku ukazują się Ojca listy – są dla nas źródłem informacji o mniej niż skromnych warunkach życia, o trudnościach w zaspokajaniu podstawowych potrzeb… Czy może Ojciec powiedzieć coś więcej o codziennym życiu parafian?
Cieszę się, że czytacie te moje listy… Tak à propos, byłem zaskoczony tym, że tak wielu ludzi o tych listach wie, że je czyta i za nie mi dziękowało. I wam dziękuję, za to, że dzielicie się tymi treściami w waszej gazetce. Codzienne życie moich parafian… to jest życie bardzo trudne, to jest taka walka o byt. Często ci moi ludzie mówią: Ojcze, my nie żyjemy, my wyżywamy. Wstają, że tak powiem, i żyją Ewangelią, nie martwią się o jutro, bo muszą się przejmować tylko tym dniem, by dzisiaj coś zjeść, by dzisiaj przeżyć, by dzisiaj w domu mieć ciepło, by nie zamarznąć, by jednak coś przekąsić, by coś zrobić – tak to wygląda w przypadku tych solidnych, porządnych ludzi.
Z listów dowiadujemy się nie tylko o trudach Ojca posługiwania, ale również o tęsknocie ludzi za dobrem, niejednokrotnie tak mocno i bezpośrednio owładniętych złem, słabością, której nie sposób przeciwstawić się własnymi siłami, o determinacji w poszukiwaniu bliskości Boga. Podziwiamy postawy osób zmierzających wiele kilometrów w bardzo trudnych nieraz warunkach pogodowych, by móc uczestniczyć we mszy św., buduje żarliwość tych, którzy tak dosłownie wprowadzają w życie naukę Ewangelii. Domyślam się, że również dla Ojca takie osoby są niejako uśmiechem Pana Boga i pozwalają przetrwać to, co niesłychanie trudne – i o to właśnie chcę zapytać – co w Ojca posługiwaniu jest najtrudniejsze, z czym trzeba się mocować?
Myślę, że oprócz tych warunków, zwłaszcza zimowych na drodze, no bo to do przyjemności nie należy, bez wątpienia trudny jest ten bardzo niski poziom kultury, z którym się spotykam na co dzień, w autobusie, w sklepie, na drodze… jest to zupełnie inny świat. To mnie osobiście jakoś dobija, to ma wpływ na to, jak tutaj się żyje, takie przyzwyczajenie do bylejakości. Co jest dla mnie najtrudniejsze? Patrzeć na te dzieci, one dojrzewają i przychodzi taki moment, że wiele z nich nie podoła, chociaż tak staraliśmy się im pomóc, tyle zainwestowaliśmy, i nie chodzi mi tylko o pieniądze, ale o czas, pomoc. Przychodzi taki czas, że mając te 16 lat, nie są w stanie iść dalej tą drogą, wciąga ich środowisko pijackie, środowisko takie bez nadziei – i przegrywają swoją walkę o życie. To dla mnie osobiście jest najtrudniejsze.
Poznaliśmy problemy mieszkańców syberyjskich wiosek, wśród których Ojciec posługuje; bieda, której nie sposób sobie wyobrazić, alkoholizm, brak perspektyw – jak radzą sobie dzieci, jakie możliwości daje przynależność do parafii, czy jest jakąś szansą na zmianę?
Próbujemy tym dzieciom dać jakąś szansę, przede wszystkim dbamy o ich aktualne potrzeby, żeby nie chodziły głodne, aby były ciepło ubrane – dzięki wam się to udaje – więc to przynajmniej tyle zmienia. A to, by ich stamtąd wydostać, by mogły wyjechać gdzieś studiować, to już jest niesamowicie trudne, i nie chodzi tutaj tylko o pieniądze czy jakieś stypendia, bo to można by jakoś stworzyć. Chodzi o coś innego, przede wszystkim o poziom nauczania, on jest bardzo niski na tych wioskach, więc z takimi wiadomościami to rzeczywiście będzie bardzo trudno się gdziekolwiek dostać i podołać nauce. Tak chciałoby się je stamtąd wywieźć, ale znowu, póki są nieletni, nie da się tego zrobić, a jak powiedziałem nieco wcześniej, mając tych 15, 16 lat, wchodząc w dorosłość, bardzo często przegrywają swoje życie właśnie z alkoholem. Poprzez taki tragiczny przykład ich rodziców czy nawet dziadków te dzieci mają pod górę.
Widzieliśmy zdjęcie kilkorga młodych przygotowujących się do bierzmowania, dobrze ubrani, pogodne twarze – to fotografia, a rzeczywistość?
No tak, to dzięki wam te dzieci chodzą inaczej ubrane, dzięki setkom kilogramów ubrań, które otrzymałem z Polski, to na pewno była ponad tona, więc te dzieci, tę młodzież ubraliśmy, ubraliście. Dlatego one wyglądają dosyć przyzwoicie. Pogodne twarze – to są normalne dzieci, normalni ludzie, biedni, którzy nieco mniej widzieli w życiu niż my, ale to nie znaczy, że czują jakoś inaczej – może mają inne marzenia, może nawet tych marzeń nie mają, ale są pogodnymi, też lubią się śmiać, też lubią rozmawiać, lubią mieć przyjaciół, więc aż tak bardzo się od nas nie różnią. Rzeczywistość jest taka, jaką ją wam opisuję – bardzo trudna, zwłaszcza na tych małych wioskach, im mniejsza wioska, tym trudniej. Stamtąd też trudno jest się wydostać i trzeba mieć niesamowite szczęście, żeby to się zmieniło. Ja, przynajmniej na razie, takich przykładów nie mam.
Pracuje Ojciec w innym kręgu kulturowym – proszę powiedzieć, jakie są zwyczaje, tradycje, wierzenia, jaka jest duchowość – czy bardzo odbiega od tego, czym my, tutaj w Polsce, żyjemy? Co z tego im pomaga, a co stanowi przeszkodę w przyjęciu Ewangelii?
My się różnimy, i to tak bardzo! Trudnością bez wątpienia jest kwestia zupełnie innej kultury. Z kulturą, tak naprawdę, to tutaj jest na bakier – nie jest dobrze, zwłaszcza na wioskach, w małych miasteczkach, a nawet i w tych miastach syberyjskich – poziom kultury jest taki sobie, powiem tak delikatnie. Na pewno kwestia alkoholizmu – to, że ludzie nie mają pracy, nie mają perspektyw, albo nawet mają tę pracę, ale bardzo słabe zarobki, powoduje, że chętnie sięgają do kieliszka. Wypić to jest tutaj coś takiego normalnego – nie widzą w tym nic złego. Dla wielu czymś złym jest właśnie nie wypić. Dlatego to na pewno jest problem – za dużo jest tego wszystkiego. Pamiętajmy też o tym, że Rosja to kraj przede wszystkim prawosławny. Szczerze powiem, że to prawosławie jest na takim przeciętnym poziomie. Jeśli chodzi o katechezę, o świadomość tych ludzi, to ona jest bardzo słaba – ogranicza się do postawienia świeczki w kościele prawosławnym, ludzie bardzo często nawet nie znają modlitw. Ja mówię ogólnie o Rosjanach, nie mówię o moich parafianach. To wszystko się bardzo często ogranicza do jakiegoś takiego powierzchownego wierzenia – krzyżyk, wejść do kościółka na 10 minut – no i tyle, cała moja wiara, ale za tym bardzo często nie stoi życie – to tak uogólniam. Są też ludzie bardzo wierzący, również wśród prawosławnych, są bardzo oddani. To też się udziela moim parafianom, którzy tak jak ci niektórzy prawosławni bardzo poważnie potrafią potraktować np. post czy modlitwę, którzy mają w sobie dużo cierpliwości, takiej wytrwałości, takiego hartu ducha. Tego, myślę, tutaj na Zachodzie nam brakuje – takiej wytrwałości, takiej gotowości do poświęceń. Ci ludzie tutaj są zahartowani, żyjąc w ciężkich warunkach, to im pomaga. Tak jest w wielu przypadkach, jednak ogólnie wygląda to nie najlepiej.
Wywiad ukazuje się w świątecznym numerze Znaku Krzyża, w Boże Narodzenie – dla nas jest to czas radości, śpiewania kolęd, rodzinnych spotkań, podarunków spełniających marzenia dzieci – jak jest na Syberii? Jak obchodzą święta mieszkający tam chrześcijanie? Czy wśród pozostałej ludności niechrześcijańskiej istnieją tradycje związane z tym świątecznym czasem? O czym marzą dzieci – przecież nie mają nic…
Jak już powiedziałem, Rosja to kraj prawosławny, dlatego święta Bożego Narodzenia obchodzone są tutaj 7 stycznia wg kalendarza juliańskiego – 6 będą mieć wigilię. Jednak to jest zupełnie inny poziom świętowania. Tu bardziej się skupili na Nowym Roku, to bez wątpienia jest też efekt myślę tego, że Rosja odeszła od chrześcijaństwa ponad 100 lat temu, po tej rewolucji – to swoje zrobiło. Dlatego takie święta jak Nowy Rok, jak 8 marca czy 9 maja to są święta państwowe, bardzo uroczyste, i daleko Bożemu Narodzeniu, daleko Wielkanocy do tych dni. Niestety, taka jest prawda o dzisiejszej Rosji. Nie mogę porównać tutejszych świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy do świąt w Polsce – to zupełnie inny poziom. Moi parafianie tym bardziej mają pod górkę, bo Boże Narodzenie tutaj jest dniem pracy, dniem powszednim – 7 stycznia ludzie mają wolne. W Boże Narodzenie nasi ludzie muszą iść do pracy, więc tych świąt się jakoś nie czuje – całe świętowanie ogranicza się do mszy – kiedy przyjadę do nich, kiedy po mszy będę się dzielił z nimi opłatkiem. Czegoś takiego jak wigilia niestety nie ma, co wynika zapewne z tego, że albo są w pracy, albo też nie mają ku temu możliwości. Całe świętowanie – kościół, Eucharystia, później nasze wspólne spotkanie przy stole, kolędowanie, jakieś podarki z naszej strony – do tego to się sprowadza. Więc moim parafianom pozostaje to bardziej duchowe niż zewnętrzne przeżywanie świąt… To, co mówiłem wcześniej, to są pewne uogólnienia dotyczące kościoła prawosławnego.
Nie ucieknę też od pytania o obecną sytuację związaną z wojną – czy coś w Ojca posługiwaniu zmieniło się w związku z tym? Jak się Ojciec odnalazł? Jak reagują Ojca parafianie? Co sądzą o Polsce i Polakach?
Czy coś się zmieniło? Powiem tak, 23 lata tutaj jestem i jak do tej pory złego słowa o Polakach nie usłyszałem. Dużo serdeczności, po powrocie przekazałem im wasze pozdrowienia – bardzo się tym ucieszyli – też was pozdrawiają. A reagować, no jak mogą? Jeśli ktoś ma w ogóle dostęp do wiadomości, to ma dostęp jednostronny, więc bardzo ograniczony, powiedziałbym, propagandowy. Myślę jednak, że większość moich parafian zachowuje zdrowy rozsądek i korzysta z daru, który dał nam Pan Bóg, czyli z głowy, potrafi sobie pewne rzeczy dopowiedzieć, potrafi myśleć. Też ich tego uczę, żeby korzystali z tej wielkiej łaski, jaką jest rozum i światło Ducha Świętego. Więc na mnie się to na razie nie odbiło i my tutaj wszyscy modlimy się o pokój. Tej życzliwości w ludziach, którym posługuję, jest bardzo wiele. Jest też bardzo wiele łez, wiele widziałem cierpień związanych z tym wszystkim, co się dzieje. Od lutego ci ludzie przeżywają, bo przecież tam, po drugiej stronie, mają niekiedy rodziców, mają siostry, mają braci, mają tam jakąś część rodziny.
Trzeba było wracać, mimo trwającej wojny – czekała młoda kobieta pragnąca chrztu, czekali parafianie… Jakie obawy związane z powrotem towarzyszyły Ojcu?
Najbardziej obawiałem się przekroczenia granicy, czy zostanę wpuszczony, czy nie będę miał jakichś komplikacji – nie było żadnych. Zostałem życzliwie przyjęty, wszystko przeszło spokojnie na granicy, a już tutaj, gdy spotkałem się z parafianami, było bardzo wiele radości, było wiele wzruszeń, co było dla mnie niesamowicie budujące.
Dziękuję za rozmowę i chcę wam życzyć, kochani moi, bardzo pięknych, pogodnych, Bożych świąt, niech Jezus przychodzi do waszych domów, do waszych serc, do waszych rodzin – niech to będzie istotą naszego świętowania, by Jezus pojawił się w naszym życiu jeszcze bardziej, tak na żywo! Wszystkiego dobrego, z Panem Bogiem!
Serdecznie dziękuję! W imieniu czytelników życzę, by przychodzący Pan obdarzył pokojem, tym na głębinach, Ojca i wszystkich parafian, by wbrew temu, co na zewnątrz, zachowali w sercach tę Miłość, która wszystko pokona!
Z o. Arturem Wilczkiem
rozmawiała Felicja Pająk
Nasze Boże Narodzenie
Dziś, już po wigilii, pasterce i bogatym dzieciontku spotkają się przy kawie jedna gospodyni z drugą. Przyjadą siostry, bracia, kuzyni i wujkowie z ciotkami, przyjadą też dzieci i wnuki w odwiedziny. Co i kto pod choinkę dostał ciekawego? A jaka pogoda tego roku! Jakie fajne kozanie dziś w kościele było! A to wyszło kucharce perfekcyjnie, znowu tamto chwilkę dłużej mogło leżeć w piekarniku… Wymiana doświadczeń, spostrzeżeń i radości już podąży swoim biegiem. I oby jak najhuczniej! W dużym gronie i z przytupem. Może i gdzieniegdzie znajdą się ochotnicy, co i kolędy w salonie zaśpiewają, a potem babcia czy dziadek chętnie powspominają, jak to za bajtla choinka się stroiło, jak to po kolana w śniegu na roraty się chodziło, i że ta moczka co to na wigilię jemy, to taka biedniejsza kiedyś była. Biedniejsza, ale była. I też na nią się czekało. Oj, czekało się, czekało. Bo i choć czasem prezentów nie było, to jednak Boże Narodzenie było. Było uroczyście i tradycyjnie. A jak konkretnie? Czasem ciężko, ale pięknie. Przy wigilijnym stole
Koniec lat 30., wojna na horyzoncie, świat pogrąża się w chaosie, a czas biegnie swoim rytmem. Pytam panią Leokadię – A co ze świyntami? Obchodziliście normalnie? – No ja – odpowiada. – Świynta były zawsze.W Wilijo, od rana, mama już warzyła konopiotka; nojpierw się te konopie warzyło, potem odcedziło i tłuczkiem tłukło, potem na nowo sie warzyło i dodawało krupy pogańskie, te jasne – tłumaczy moja 90-letnia rozmówczyni. – Mieli my tyż zawsze makówki, karpia, kartofle i kapusta ze grzibami. Moczka była ze suszonych jabłek i gruszek, trocha rodzynek, śliwki suszone – dodaje. – Do wieczerzy siadali my niyskoro, nawet koło 9. Pamiyntom, że był tyż zawsze opłatek i sianko pod obrusem, które po jedzeniu tata krowom zanosił – wspomina pani Losia. U o osiem lat młodszej pani Krysi w czasach „za bajtla” o wieczerzy przed pierwszą gwiazdką nie mogło być mowy. – Zawsze my na nią czekali. Mama, jak sie wilijo zaczynała, to godała: „Ida do góry, okno otworzyć, żeby Dzieciontko mogło wlyźć, tak żebyś co dostała. Pamiyntom, że roz prosiłach ujka, żeby poszedł potem ze mną na ten wiyrch, bo jo sie bołach, żeby czasem nie trefić na to Dzieciontko – zdradza ze śmiechem pani Krysia. Co do serwowanych potraw, podobnie jak u pani Losi, na stole gościły: karp, kartofle, kapusta i makówki, a do tego: Moczka – ale niy tako jak dzisiej. Jak moja babka robiła moczka, to ino piernik rozmoczyła, kompot ze śliwek uwarzyła i wymieszała! Zawsze my tyż mieli zupa grzibowo, z prawdziwków. Do dziś mom zawsze grziby zamrożone na wigilia. No i była siemieniotka. Ludzie na różne sposoby robią ta potrawa. Jo to lubia tak lekko na słodko – zdradza.O słodkiej konopiotce/siemieniotce wspomina też odrobinę starsza od pani Krysi pani Stefania – Bardzo jej nie lubiłach! A jak już babka z rana w wilijo postawiła ją na piecu, a ten zapach… Mieli my tyż makówki, moczka, ale ino na samym pierniku, no i trocha rodzynek i orzechów, bo to rosło na ogrodzie. To my je mielili, albo na młynku, albo na maszynce do mięsa. Zupy my nie mieli, ino konopiotka z prażonom kaszą gryczaną. Był tyż karp, kartofle, kapusta – wymienia moja rozmówczyni i dodaje – I było tak, że czy ci to smakowało, czy niy, trzeba było przynajmniej pora łyżek zjeść! – A co ze słodkości? – Coście maszkecili? – dopytuję. – Z ciast to sie piykło przeważnie zwykło drożdżówka. Mi to bardzo smakował od moi babki „kranckuh”. To jest takie drożdżowe ciasto w formie wieńca, albo z makiem, albo z jabłkiem i posypkom na wierchu. Przepyszne – dodaje pani Stefania.
Lalka, czyli wymarzony prezent
Obfite dzieciontko to już teraz prawie standard. Możemy mieć wiele, jeden klik, a któryś z milionów dostępnych sklepów z pewnością znajdzie to „coś” w swojej ofercie. Ale o czym szczerze marzymy? Co będzie miało taką wartość, że zostanie w pamięci na lata? – Mie się zawsze marzyła lalka, jo tam innego marzenia nie miałach – zdradza pani Krysia. – Roz dostałach lalka, a potym pamiyntom na drugi rok, w listopadzie, straciła sie. Tak płakałach, szukałach lalki i nie było, tragedia! A oma mi godo „Dziołcha, nie płacz, bo mama ci ją wziyła, nowe szaty ci uszyje i zaś bydziesz mieć nowo”. To byłach bardzo rada – dodaje.Myśl o lalce na święta także i w pani Stefanii wywołuje ciepłe wspomnienia. – Jo dostałach piyrwszo lalka, nie szmaciano, mając cztyry lata, a ciocia była krawcowo, to pięknie uszyła ciuszki – opowiada. – Na drugi rok lalka się straciła przed świyntami, ale Dzieciontko prziniosło inkszo, z nowymi szatkami. Tragedia dopiero była w kolejnym roku, bo lalka przeszło na pół roku zniknęła! Wróciła zaś na Boże Narodzenie, ale całkiem odmieniono, z włosami i w stroju krakowianki! Co to była za atrakcjo! Kiedyś fryzjerki uczyły się robić peruki, no i ta lalka posłużyła mojej kuzynce jako model na egzamin – podsumowuje pani Stefania i dodaje – Tą lalką to się jeszcze moja Hania bawiła. Choinka – tylko żywa!
Piękna, okazała, pachnąca lasem – choinka musiała być żywa! To przyznają jednym głosem moje trzy rozmówczynie.Przysmyczono z lasa, przystrajana była zawsze w wigilijny poranek. A co też na niej się wieszało? – Do ozdoby łańcuszek my robili z papieru, kleili kółeczka, wieszali my tyż wydmuszki z jajek, malowane. To same dzieci robiły, a nos ośmioro było. U nos zawsze była wielko choinka – wspomina pani Losia. Pani Stefania przez wczesną część dzieciństwa choinki ustrajała z dziadkiem, a potem z tatą, w międzyczasie damska część rodziny przygotowywała wigilijne specjały. – Łańcuchy papierowe my miesiąc naprzód robili. Wieszało się też skorupy orzechów włoskich w sreberkach, i to już na pół roku naprzód pozłótka z czekolady sie zostawiało. Do tego wieszało się na choince bałwany z waty, a tyż malutkie, prawdziwe jabłuszka – „rajskie jabłka”, jak i pierniki, cukierki – dodaje.O cukierkach wspomina też pani Krysia, która zawsze drzewko przystrajała z bratem: U nos wisiały zawsze bombony, ale to się potem z czasem, wiadomo, traciło. A tak to kilka bombek się i znalazło.
Cicha noc
Pieśni łączą pokolenia, spajają poszatkowane latami kawałki naszej wspólnej historii. Dawniej, od świąt po karnawał, w niedziele godało się z ochotą: Ida sie pośpiewać kolyndy, no i się szło na chwałę Pana i ku radości ludu. – U nos w kościele zawsze były chóry, kolyndy sie śpiywało na dwa głosy. Do dzisiej mom gynsio skórka, jak sie przipomna, jak chopy zaczynali „Cicha noc…” – wspomina pani Stefania, a pani Krysia dodaje – W kościele było zawsze pełno ludzi. Inaczej być nie mogło, bo ksiądz Mazurek bardzo na to uwaga zwracoł. Na nieszporach mioł być pełny kościół! – A czy w domach tyż sie śpiywało? – podpytuję. – U nos ja, zawsze w drugie świynto, jak my szli do babki. No i mój staroszek, co był dla mnie wielkim wzorem, wyciągoł tako harmonia na nogi, zaś brat mojej mamy umioł grać na skrzipkach i mandolinie. I tak my sie śpiywali z akompaniamentem te kolyndy. To był moment, który w świynta przeżywałach nojmocnij – zdradza pani Stefania. A jak najbardziej wyczekiwana msza św. Bożego Narodzenia? Na pasterkę się chodziło? – Na msza „za bajtla” to my szli na Staro Halymba zawsze, ale na pasterka to na Ligota, do bazyliki.Jo pierwszy roz jak jechałach, to już po wojnie, to my jechali na bryczce przez Kochłowice – relacjonuje pani Losia. Jedni bryczkami, a inni pieszo przez las. – Mama, ciocia i wiela innych osób z latarkami, przez las zawsze szli na Ligota. Wczas wychodzili, a czasem z samego rana wracali, bo to daleko. A mnie to zawsze żol było – zdradza pani Stefania.
W Mikołaja nikaj niy lotej, bo jak sie zećmi, to możesz kaj nachytać!
Święta, święta i po świętach. Ale zanim święta, to i roraty były, i Mikołaj był. Pierwszy lampion, jaki pani Krysia dostała, zrobiony był przez jej wujka. – Chyba był z dykty. Ujek obrozek wlepił, a do środka się świeczka dawało. Na roratach było bardzo dużo dzieci, pamiyntom, że ledwo my zdążali do szkoły – wspomina parafianka z Kuźnicy.Pani Stefanii lampion przygotował tata – Moja latarenka była po kartonie po płatkach owsianych pamiyntom. Tata mi z jednej strony wycioł półksiężyc, na drugiej gwiozdka, a na trzeciej krzyżyk, no a czworto strona to były drzwiczki. Przymocowoł potem sznureczki, a do środka się świeczka wkłodało – opowiada kłodniczanka.Tak też dzieciom adwent w spokoju upływał. Z jednym wyjątkiem. W grudniową monotonię co roku wkradała się postać, a nawet dwie, które potrafiły dostarczyć maluchom nie lada emocji. – Mnie było może z 5 lot, a jak Mikołaj prziszoł razem z tym diobłym, a zaczął tymi łańcuchami walić w siyni, to jo ciocie postawiłach pod drzwi, żeby łon czasem do środka nie wloz! Ale wloz, pogodoł fajnie, paczka z maszketami zostawił – wspomina pani Stefania, która w późniejszych latach nieraz sama w postać Mikołaja się wcielała. Także i w kapliczce czasem Mikołaj urzędował. Tak relacjonuje pani Krysia: Jak byłach mało, to Mikołaj czekoł w kapliczce, tam można było zanieść paczki. To były słodycze, pierniki. Pamiyntom, jak roz szłach z moją babcią, a po drodze chodzili diobeł i Mikołaj, jo się zawsze bołach tam iść. A babcia, pamiyntom, ryczała po tym dioble, co koło nos lotoł „Ty antychryście, jak co wezna…!”. Tak, diabeł potrafił przyprawić dzieci o dreszcze. Też i pani Losia do dziś z uśmiechem wspomina historie sprzed wielu lat, z tym czarnym charakterem w roli drugoplanowej. – Jak mojemu synkowi było może z dwa lata i tak wypatrywoł z mojego klina Mikołaja przez okno, a jak obejrzał tego diobła, to się boł a boł i tulił mocno do mnie – opowiada i dodaje – Wtedy to w ogóle trzeba było uważać na wieczór, jak się szło, bo wszyndzie te diobły lotały!
Święta trwają i oby jak najdłużej. Wszystkim życzę pięknych spotkań rodzinnych. Wspominajcie to, co dobre, i nade wszystko cieszcie się tą chwilą, twórzcie nowe, piękne wspomnienia. Serdecznie dziękuję za poświęcony czas moim trzem rozmówczyniom: Leokadii Krenczyk, Krystynie Niemiec i Stefanii Zaczek. Klachy z Wami, drogie panie, to była czysta przyjemność!