Wiadomości szkolnej społeczności. Twórcza i aktywna jesień
Rozświetlaj świat swoją miłością!
Czy wiesz, że…
Fotokronika parafialna
On wie najlepiej
Wiem, że w Kościele wielu osobom wszystko kojarzy się ze zbieraniem pieniędzy. Ale czasami zdarzają się pytania skierowane od osób wierzących, przy których ręce opadają. Od jakiegoś czasu w kościele modlimy się imiennie za chorych, za niektórych nawet od ponad roku. Ile za taką modlitwę trzeba zapłacić? I czy nie wypada już za niektórych przestać się modlić, bo jeszcze ktoś pomyśli, że modlitwa nie działa?
Nie, nie trzeba płacić za modlitwę za chorych. Kościół to nie sklep, w którym za wszystko trzeba zapłacić. Tym bardziej za modlitwę. Jaką straszną wypracowaliśmy świadomość, że w Kościele nie obejdzie się bez skarbonki albo tacy. Oczywiście parafię trzeba utrzymać, potrzebne są finanse. Ale tak zwana ofiara za bardzo związana jest z modlitwą. Zazdroszczę Kościołowi w Niemczech, gdzie jest podatek kościelny. Wierni utrzymują swoje parafie, ale nie jest to wprost związane ze sprawowaniem sakramentów albo modlitwą.
Wracając do chorych. Modlimy się za kogoś, bo ktoś tej modlitwy potrzebuje albo ktoś o tę modlitwę prosi. Myślę, że dla wielu z nas ważna jest też ta świadomość, że ktoś za mnie się modli, poleca Panu Bogu. Dla mnie w wielu sytuacjach kryzysowych było to bardzo ważne. A może jako wspólnota wierzących powinniśmy zgodnie z Biblią uzdrawiać naszych chorych? W końcu do tego zachęca nas sam Jezus. Modlitwy nigdy za dużo.
A co zrobić z tymi, którzy mimo naszych modlitw nie zostają uzdrowieni? Byłoby śmieszne, a może bardziej bezczelne, Panu Bogu wyznaczać czas na leczenie. Ile? Miesiąc, pół roku i w tym czasie, Panie Boże, musisz się zmieścić? To my mamy prosić, a to, jak Pan Bóg wysłuchuje naszych próśb, dla nas pozostaje tajemnicą. Wierzymy, że On wie najlepiej, co dla nas jest najważniejsze i najlepsze. A na pewno od uzdrawiania naszego ciała ważniejsze jest uzdrawianie naszej duszy, naszych serc.
Dla mnie niewyobrażalną radością jest usłyszeć, że ktoś, za kogo modliliśmy się razem w naszym kościele, jest zdrowy, albo tak został wyprowadzony z choroby, że może wrócić do normalnego funkcjonowania w życiu. I że z tym życiem jest pogodzony. To są prawdziwe cuda. Tych osób z „naszej listy” jest już całkiem sporo. Może kiedyś ktoś będzie chciał podzielić się publicznie swoją drogą przechodzenia przez chorobę, powie nam świadectwo, żebyśmy bardziej wierzyli w siłę modlitwy. Może nasza modlitwa była taką małą cegiełką dorzuconą do próśb kierowanych do Boga.
ks. proboszcz Leszek Makówka
Bycie kucharzem to powołanie
Na początku października gościliśmy na przyjęciu weselnym. Mile zaskoczyło nas gromkie: Szczęść Boże państwu, pozdrowienie skierowane przez młodego człowieka w uniformie szefa kuchni, zmierzającego ku stolikowi z weselnym tortem. To Gabriel Gatner – nasz Gabek, były parafianin, wzrastał wśród nas, przez wiele lat służył do mszy św. jako ministrant, a teraz pełni odpowiedzialną funkcję w Białym Domu – restauracji i hotelu w Paniówkach, organizującym przyjęcia, zwłaszcza weselne. Takiej okazji nie można zmarnować – myślę, wchodząc natychmiast w rolę. – Trzeba poprosić o wywiad…
Kucharzenie to swego rodzaju sztuka wymagająca nie tylko wiedzy, którą jakoś można nabyć, ale też, jak mi się wydaje, jest to pewien charyzmat, dar, który nie każdemu jest dany – wyczucie smaku, umiejętność doboru składników, nadawanie niecodziennych form serwowanym potrawom itp. Radość, jaką obserwuję u Ciebie, świadczy o tym, że dobrze się tutaj czujesz, że jesteś na swoim miejscu – powiedz, jakie drogi doprowadziły Cię do tego, kim jesteś dzisiaj, czy odczytujesz swoją pracę jako powołanie, czy może to raczej przypadek sprawił, że wybrałeś taką drogę.
Tak, to prawda, bycie kucharzem to jest swego rodzaju powołanie. Młody człowiek, który kończy szkołę podstawową, musi stanąć przed wyborem, kim chce być w przyszłości, nie mając o tym zielonego pojęcia. Podejmuje decyzje na całe życie. Moja droga prowadziła do technikum gastronomicznego – miałem wrażenie, że tam się odnajdę. W czasie mojej pracy zawodowej były różnego rodzaju kryzysy, próby zmiany zawodu, ale zawsze jakiś Boży palec pokazywał mi kierunek kuchni, a z takim palcem to nie ma co dyskutować, więc kończyło się zmianą pracodawcy, a nie rezygnacją z gotowania. Po zakończeniu technikum zacząłem pracę w Valdi Plus u pana Drobika. Była to firma rodzinna, o której się w młodości sporo dobrego słyszało, którą kojarzyło się z luksusem, miejscem bardzo wyjątkowym, magicznym – nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że będę tam pracować. To właśnie tam poznałem prawdziwą gastronomię, wielu znanych szefów kuchni polskich i zagranicznych, to oni właśnie zarazili mnie tą gastronomią już na zawsze.
Przeczytałam wiele opinii o Białym Domu, niezwykle pochlebnych, również co do serwowanych potraw, co jest przecież zasługą Twoją i zespołu, którym zarządzasz – od kiedy szefujesz tutejszej kuchni, ilu kucharzy pracuje pod Twoim kierunkiem?
Te pochlebne opinie są zasługą całego zespołu. Zadowolony klient to jeden z atutów tej pracy. Trzeba pamiętać, że w naszej firmie niejednokrotnie gościmy ok. 500 osób w jednym dniu, organizujemy ok. 20 wesel w ciągu tygodnia. Nie jest wielką sztuką zrobić imprezę na 30 osób, ale robienie jednocześnie trzech wesel dzień za dniem to duże wyzwanie. Kuchnią zarządza dwóch szefów – oprócz mnie jest jeszcze Andrzej, który pracuje w firmie od samego początku, łącznie pracuje w niej 14 osób. W Białym Domu gotuję już szósty rok. Większość ludzi w moim zespole to nie są przypadkowi pracownicy, znałem ich już z poprzednich miejsc, w których kucharzyłem, a są wśród nich i tacy, których znam od czasu, gdy byli moimi uczniami, czyli od ok. 22 lat.
Co najbardziej cenisz sobie w pracy z tym zespołem?
Najbardziej cenię ich oddanie, lojalność, to, że jeden drugiego szanuje, że jeden drugiemu pomoże. Są czasami sytuacje, gdy ktoś zachoruje, nie może być w pracy – natychmiast ktoś się zgłasza i mówi: „Spoko, to ja przyjdę”. Pomagamy sobie nawzajem nawet w życiu prywatnym, gdy ktoś potrzebuje pomocy w przeprowadzce, komuś popsuł się samochód, ktoś zachorował, czy tak, jak Siergiej, który mieszka w Mikołajewie i potrzebuje pieniędzy, by przeżyć – nie ma problemu, robimy zbiórkę i sprawa załatwiona. Kiedyś gotowałem wigilię dla bezdomnych z Rudy Śląskiej, tak jakoś wyszło – potrzebowali pomocy, a ja miałem czas. Gdy wydał się mój udział w tym przedsięwzięciu, to moi ludzie mieli wręcz pretensje, że nic nie mówiłem, bo przecież poszliby ze mną. Taki zespół to wielki dar! Nie mówię nic o ich fachowości, bo wiadomo, że są świetni. Po prostu lubię pracować z ludźmi zadowolonymi z tego, co robią.
Za co konkretnie jesteś odpowiedzialny jako szef kuchni?
To jest dość trudne pytanie – mówi się, że kuchnia jest sercem hotelu czy restauracji i tak rzeczywiście jest – od pracy kuchni wiele zależy. Wszystko, co się dzieje „na kuchni”, to właśnie dzieje się dzięki szefowi. Może nie zawsze robi to sam swoimi rękami, ale zawsze bierze za to odpowiedzialność . W naszej firmie robimy wszystko, od zamawiania towaru, ustawienia menu, dbania o standardy wydawanych posiłków, pilnowania całej „papierologii” związanej ze systemem HACCP, zarządzania całym zespołem, po mycie garów – ale wtedy jest to dość drogi zmywak. Szef kuchni to też swego rodzaju manager, który decyduje o tym, co trzeba zrobić w momencie, gdy coś poszło nie tak, gdy ceny produktu idą w górę, trzeba poszukać alternatywy, gdy potrzebuje pracowników, trzeba temu zaradzić. Szczególnym sprawdzianem dla szefa kuchni był czas pandemii – straciło na aktualności powiedzenie: ludzie będą zawsze jedli, w myśl którego kucharz nie musiał się martwić o pracę. Trzeba było się całkowicie przestawić – nam się udało.
Jakiego typu przyjęcia najczęściej są tutaj organizowane?
W Białym Domu słyniemy z przygotowywania przyjęć weselnych – jestem skłonny postawić tezę, że robimy ich chyba najwięcej w Polsce. W drugiej kolejności są to studniówki, komunie i przyjęcia okolicznościowe. Organizujemy również imprezy cykliczne, takie jak andrzejki, sylwester, bale karnawałowe, a czasem też tzw. babskie combry.
Menu każdego przyjęcia uzgadniacie z gośćmi, uwzględniając ich preferencje i gusta smakowe. Czy jest coś, czym goście mogą Cię zaskoczyć? Czy potrafisz zaspokoić ich najbardziej oryginalne pomysły?
O tak, pomysły gości czasami potrafią zadziwić. Miałem kiedyś pana, który na swoje 50. urodziny chciał wszystkim jako zupę podać wodzionka. Bardzo oryginalny pomysł, oczywiście przekonałem go, że to nie jest dobra propozycja. Nasze menu okolicznościowe w większości jest ustalane przez nas, goście decydują o różnych dodatkach, wybierają deser czy tort. Oferty przyjęć są kompletne, tak aby gość nie musiał już się o nic martwić. Czy coś mnie może zaskoczyć? Na pewno tak, gdybym powiedział inaczej, musiałbym uznać siebie za wszechwiedzącego, a takim nie jestem. Staram się zawsze tak ustalić menu, aby zamawiający był zadowolony. Młodzi, którzy zamierzają urządzić przyjęcie weselne, przychodzą najpierw zobaczyć salę, potem zapoznają się z naszą ofertą, a dopiero na końcu jest ustalenie menu – przecież to jest ich pierwsze i, daj, Boże, jedyne wesele w życiu, więc nie można zostawić ich samych, trzeba podpowiedzieć, by dokonali najlepszego wyboru. Ja zrobiłem już setki, żeby nie powiedzieć tysiące takich przyjęć. Dobrze więc, gdy goście zdają się po prostu na nasze sugestie.
Czy są jakieś wyjątkowe imprezy, wymagające niejako przestawienia się na inne gusty, nie tylko kulinarne? Na czym polega różnica w obsłudze takich gości? Jakie wyzwanie stawia to przed szefem kuchni?
Oczywiście są też imprezy, do których trzeba podejść indywidualnie i wtedy staramy się spełniać oczekiwania. W mojej pracy zawodowej zdarzały się przyjęcia, które można by nazwać imprezami wysokiego ryzyka. Były to przyjęcia z udziałem prezydenta. Takie, na których były obecne gwiazdy sportu lub telewizji. Bardzo trudno gotuje się dla słynnych kucharzy. Osoby, które mnie znają, wiedzą, ile stresu kosztuje mnie gotowanie dla duchowieństwa, jak wielką wagę przykładam do przygotowania takich spotkań, i mówię to nie dlatego, że wywiad ukaże się w piśmie parafialnym, ale tak po prostu jest. Gotowałem w różnych „świętych” miejscach – przygotowujesz menu i gotujesz na imprezie, gdzie będą biskupi czy kardynał – i jak tu się nie denerwować? Pamiętam, gdy będąc ministrantem dziwiłem się, dlaczego cała parafia stoi na baczność, dlaczego tak wielkie przygotowania przed wizytą księdza biskupa. A teraz masz… siedzi przy stole, a ja próbuję go dobrze nakarmić – i chyba się to udaje, bo zawsze jest „Bóg zapłać” w podziękowaniu, obrazek i błogosławieństwo.
W Białym Domu często też gościmy drużyny piłkarskie, które rozgrywają mecze z naszymi regionalnymi drużynami takimi jak: Górnik, Piast, GKS Tychy itp. To również jest duże wyzwanie – trzeba zrobić wszystko na najwyższym poziomie. Po pierwsze to ich diety, menu przygotowywane przez lekarza czy dietetyka, inne produkty, inne przyzwyczajenia. A są tam również gwiazdy polskiej piłki jak Błaszczykowski, Wasilewski czy trenerzy jak np. Lewandowski. To ludzie, którzy w swoim życiu prywatnym i zawodowym byli w setkach hoteli. Taka Borussia Dortmund czy Szachtar wybierają jako bazę hotel top level – trzeba zrobić wszystko, aby zaspokoić ich wymagania, to jest już sukces. To wszystko sprawia, że nasza praca jest ciekawa i pozwala poznać wielu interesujących ludzi, którzy, co jest fajne, poznają cię, czy z tobą pogadają jak z kumplem. Taką sytuację miałem ostatnio na meczu Real Madryt – Szachtar w Warszawie, gdzie spotkałem trenera Lewandowskiego – on, jako były piłkarz VIP, i ja, szef kuchni z Białego Domu.
Każdy szef ma jakąś swoją niepowtarzalną propozycję kulinarną, która go określa i decyduje o sukcesie – czy i Ty masz taką? Czy możesz zdradzić, co to za danie?
To bardzo trudne pytanie – ja nie jestem jakimś słynnym szefem kuchni, staram się gotować dobrze, z bardzo dobrych produktów, nie żałować na ilości w myśl zasady: „dej ludziom, przydom zajś”. To taka dosyć droga szkoła, którą poznałem, pracując w jednej z restauracji, nie wiem czy mogę wymienić jej nazwę, ale tam zawsze było wszystko top. Nie mam jakiegoś sztandarowego dania. Wymyśliłem na pewno kilka fajnych dań, ale to nie są jakieś spektakularne sukcesy, o których by gdzieś pisano czy też miałyby się kiedyś kojarzyć z moją osobą. Zawsze się dobrze czuję w tradycyjnej kuchni polskiej, śląskiej, lubię też kuchnię dworską i włoską. Te wszystkie nowe techniki gotowania nie miały ze mną po drodze. Ja jeszcze miałem przyjemność gotowania na piecu węglowym, a to zupełnie inny smak potraw, coś jak z innej bajki.
Gdybyś miał służyć czytelnikom „Znaku Krzyża” jakąś radą kulinarną – co byś powiedział?
Moją radą dla czytelników będzie puenta płynąca z pewnego kazania, które słyszałem kiedyś, jako mały chłopiec służący przy ołtarzu na Kłodnicy, z ust świętej pamięci księdza Mazurka, którego na pewno wielu znało. Opowiadał o pewnej rodzinie, do której chodził czasami w gości, pani gospodyni podawała smażonka, czyli jajecznica, ale ta jajecznica smakowała zawsze wyjątkowo. Wprawdzie była to całkiem popularna potrawa, która często gościła na stołach, bo każdy miał w domu jakiś żywy inwentarz, najczęściej kury, ale ta, u tej gospodyni, była wyjątkowo smaczna. Kiedyś ks. Mazurek zapytał ją, co też dodaje do niej, że jajecznica jest taka pyszna. W odpowiedzi usłyszał: „Dodaję do niej zawszę trochę serca”.
Rada jest więc taka: gotować z sercem i nie zawsze próbować naśladować kucharzy z telewizji czy Internetu, a raczej szukać inspiracji w tym, co gotowały nasze babcie. Ich gotowaniu często towarzyszyła miłość – i jak to wszystko smakowało! A proszę zwrócić uwagę, że nie było takich możliwości w wyborze towaru, ba, często nawet trzeba było dosłownie zdobywać produkty, a gotowały jak z bajki! Trudno sobie nawet wyobrazić, jakie smaki wydobywałyby z potraw przez siebie przyrządzanych przy takich możliwościach, jakie obecnie mamy. Na pewno dobrą radą jest też modlitwa o pomoc, aby wszystko wyszło tak, jak chcemy. Sam tak robię, modlę się do św. Antoniego – zawsze jest pomocny.
Życzę wszystkim czytelnikom dobrej zabawy w kuchni i tego, by największą nagrodą za trudy ich pracy była wdzięczność bliskich i uśmiech na ich twarzy w podziękowaniu za pyszny obiad czy kolację.
Dziękuję za rozmowę i życzę Tobie oraz całemu zespołowi satysfakcji i sukcesu – samych zadowolonych gości.
Z Gabrielem Gatnerem
rozmawiała Felicja Pająk
W ostatnim numerze Znaku Krzyża przedstawiłem krótką historię górnictwa węglowego. W tym numerze chciałbym przybliżyć kolejną gałąź przemysłu, która pozostawiła ślad w naszym górnośląskim krajobrazie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w niemal każdej kłodnickiej rodzinie był ktoś, kto pracował albo na grubie, albo we werku. Poza kopalnią „Halemba” również huta „Pokój” była jednym z największych pracodawców w naszym mieście. Wysokie dymiące kominy lub widok rozżarzonej surówki w wielkich piecach stanowiły nieodłączny element górnośląskiego krajobrazu. Dzisiaj zastanawiamy się już raczej nad zagospodarowaniem terenów po dawnych hutach, a wielki piec huty „Pokój” chcemy uczynić zabytkiem postindustrialnym na wzór zabrzańskich kopalń „Luiza” czy „Guido”. Nie zapominajmy jednak o tym, że w górnośląskich hutach pracowały całe pokolenia, a stal w nich produkowana przyczyniła się do ogromnego wzrostu gospodarczego XIX i XX wieku.
Zanim doszło do zakładania hut żelaza, jakie znamy z naszych czasów, warto nadmienić, że hutnictwo w mniejszej skali towarzyszy ludzkości od tysięcy lat. Pierwsze piece hutnicze zwane dymarkami były proste w obsłudze, jednak mało wydajne. Do wydrążonej przy krawędzi zagłębienia jamy wsypywano ułożoną warstwami rudę i węgiel drzewny, a innymi otworami tłoczono powietrze. Wytopione w ten sposób żelazo stanowiło materiał dla kowali. Kowal nie tylko zajmował się wyrobem podków dla koni, ale także wykonywał przedmioty codziennego użytku, takie jak garnki, narzędzia, gwoździe oraz ozdoby. Może niektórzy z nas zastanawiali się nad pochodzeniem nazwy naszego miasta Ruda Śląska, która jednoznacznie łączy się z rudami żelaza, dawniej wydobywanymi tutaj na wielką skalę. Początki dzielnic – Halemby, Kłodnicy i Starej Kuźnicy zawdzięczamy właśnie przemysłowi hutniczemu i pierwszym hutnikom, którzy zakładali nasze miejscowości. Nawet w herbie Halemby widoczne jest wiadro objęte kleszczami hutniczymi. Początek Starej Kuźnicy przypada na 1394 rok, kiedy książęta raciborscy Jan i Mikołaj nadali mistrzowi hutniczemu Henrykowi obszar wielkości pół mili w celu zbudowania kuźnicy, dworu, karczmy, młyna i tartaku wraz z prawem do założenia wsi na prawie niemieckim. Zakład kuźniczy powstał ostatecznie na południowym brzegu rzeki Kłodnicy, natomiast zabudowania mieszkalne dla jego pracowników po północnej stronie. Wyewoluowały one z czasem w odrębną osadę – Kłodnicę. Niestety, miejscowość Stara Kuźnica, z obiecującej w wiekach XV-XVIII osady przemysłowej, spadła w XIX wieku do rzędu niepokaźnej wsi rolniczo-leśnej.
Największe zmiany w hutnictwie przyniosła rewolucja przemysłowa. Niewystarczające ilości drewna wykorzystywanego w przemyśle doprowadziły do prób zastąpienia węgla drzewnego węglem kamiennym. Sukces odniósł Anglik Abraham Darby, który w 1709 roku wynalazł metodę użycia do wytopu żelaza koksu. Zapotrzebowanie na stal było ogromne. Powstawały potężne i piękne mosty, coraz wyższe budynki, przemysł stoczniowy i niestety wojny. W niemal każdym mieście górnośląskiego okręgu przemysłowego zlokalizowana była co najmniej jedna huta. Dzisiejszy Chorzów do 1934 roku nosił nazwę Królewska Huta, a wcześniej Königshütte od założonego tutaj w 1799 roku zakładu metalurgicznego na cześć króla pruskiego Fryderyka Wilhelma III. Hutą w Gliwicach zachwycał się Julian Ursyn Niemcewicz, podróżujący po Śląsku w 1821 roku. Pisał: Gliwice odlewają w rozmaitych robotach do 100 000 cetnarów żelaza. Od ogromnych dział szturmowych do przedmiotów sztuk i najdrobniejszych łańcuszków, wszystko znaleźć tam można. Widziałem tam mosty całe, kraty, lwy, kandelabry, wazy, krucyfixy, medaliony wielkie i małe, krzyżyki, pierścionki, łańcuszki. Warto wspomnieć, że najwyższe pruskie odznaczenie wojskowe – Żelazny Krzyż – zostało po raz pierwszy odlane w Gliwicach w 1813 roku. Najstarsza funkcjonująca huta żelaza na terytorium obecnej Polski, huta „Małapanew” znajduje się w Ozimku w województwie opolskim. Została założona decyzją władz pruskich po zakończeniu drugiej wojny śląskiej w roku 1754 w celu produkcji kul armatnich i granatów.
Wraz z rozwojem zakładów postępowało budownictwo mieszkaniowe dla zatrudnionych w nich pracowników. Już w 1840 roku w sąsiedztwie huty „Pokój” zbudowano dwa pierwsze budynki mieszkalne. Początkowo przyzakładowe budownictwo mieszkaniowe składało się z wielorodzinnych, parterowych domów z czerwonej cegły. Wraz ze zwiększeniem zapotrzebowania na mieszkania dla pracowników zaczęto budować budynki wielopiętrowe. Na osiedlu na terenie Czarnego Lasu wybudowano dom towarowy, szkołę i przedszkole. Od potocznej nazwy domu towarowego Kaufhaus osiedle nazwano osiedlem Kaufhaus. W 1913 roku blisko 57% załogi huty „Pokój” zamieszkiwało zakładowe budynki mieszkalne znajdujące się w pobliskich koloniach robotniczych. Dalsza rozbudowa osiedli robotniczych miała miejsce zarówno w okresie międzywojennym, jak również po zakończeniu II wojny światowej.