Szerpowie Nadziei – z miłości do gór i chęci pomagania
Od kiedy na facebookowym profilu zobaczyłam Tomka na górskim szlaku, dźwigającego na plecach dorosłego, niepełnosprawnego mężczyznę, postanowiłam poprosić go o wywiad. Z Tomkiem znamy się już od bardzo dawna, jest ojcem rodziny, ma wspaniałą żonę i dwie cudowne córki. Bardzo aktywnie angażuje się w życie parafii, udziela się we wspólnocie Rycerzy Kolumba, troszcząc się o potrzebujących pomocy, wraz z rodziną podejmuje formację w Domowym Kościele, wielokrotnie pełnił funkcję lektora we mszy św. Od jakiegoś już czasu aktywnie uczestniczy w projekcie Szerpowie Nadziei – i o tej aktywności chcę dzisiaj rozmawiać.
Tomku, kim są Szerpowie Nadziei?
Wszystko zaczęło się od Maćka, niepełnosprawnego harcerza z drużyny w Jastrzębiu. Przebywali na obozie w Bieszczadach, drużyna planowała wyjście na Tarnicę – co jednak zrobić z Maćkiem? Zabrać ze sobą! Jak? W nosidle wykonanym z turystycznego plecaka. Tak zrobili, a zadowolony Maciek, po osiągnięciu szczytu, złapał bakcyla gór i już planował kolejny „wypad” . Można pomóc jednemu człowiekowi, by spełnił marzenia – można też pomóc wielu. Tak zrodził się harcerski projekt. Potrzebni byli wolontariusze, z odpowiednimi talentami i kwalifikacjami, kochający góry i pełni empatii, bo chętnych osób dotkniętych niepełnosprawnością, z marzeniami, by zaznać odrobiny „normalności”, było bardzo wielu. I tak już, w tym roku po raz trzeci, zrealizowano marzenia tych, którzy zgłosili chęć przeżycia takiej, dla nich ekstremalnej, przygody. To nasze Skarby, które zaufały nam bezgranicznie i oddały się w nasze silne ręce, z nadzieją, że spełnimy ich pragnienia i bezpiecznie wyniesiemy na górskie szczyty. Stąd też nazwa, zarówno całego projektu, jak i osób niosących swoje Skarby, Szerpowie Nadziei.
Jak to się stało, że zaangażowałeś się w ten projekt?
Jestem miłośnikiem górskich wypraw, tatrzańskie szlaki są mi bardzo bliskie, systematycznie je przemierzam, często też odwiedzam witrynę tatromaniak.pl, znaną wszystkim, którzy jak ja pokochali Tatry – właśnie tam znalazłem informację o poszukiwaniach wolontariuszy do akcji. Zgłosiłem się, przeszedłem weryfikację i jestem.
Na czym polegała weryfikacja?
Po zgłoszeniu się otrzymałem ankietę, gdzie pytano o zdrowie, o kondycję fizyczną, o znajomość gór, o umiejętność kontaktu z osobami z niepełno- sprawnościami. Z żadną spośród rzeczy, o które pytano, nie miałem problemu. Pracuję w górnictwie, gdzie siła fizyczna, dobry refleks i wiele innych potrzebnych sprawności zdobywa się i wykorzystuje każdego dnia, kontakt z takimi osobami też miałem dzięki żonie, która na co dzień pracuje z dziećmi z różnorodnymi niepełnosprawnościami – byłem więc dobrym kandydatem. Mogłem też wybrać grupę,
do jakiej chciałbym przystąpić – spośród proponowanych „Woźniców”,
do pchania wózków i innych pojazdów na trasach asfaltowych i ubitych duktach leśnych, czy też „Nosiczy” do noszenia w nosidełkach i nosidłach – zdecydowanie widziałem siebie w tej drugiej grupie.
Ile razy uczestniczyłeś już w takiej akcji?
Oficjalnie w trzech, nie licząc szkoleń, ani też bardziej prywatnych, w mniejszych grupach. A szkolenie oczywiście jest obowiązkowe. Zanim wyjdzie się na szlak ze Skarbami, trzeba uczestniczyć w szkoleniach dot. udzielanie pierwszej pomocy medycznej, sposobów postępowania z osobami niepełnosprawnymi, doskonalenia technik alpinistycznych, wpinania uprzęży, karabinków, testowanie szlaków – w tym roku byłem aż 3 razy na takim szkoleniu, w marcu, kwietniu i czerwcu.
Jak wygląda szkolenie?
Szerpowie wybierają się w góry sami, czasami jest z nami Maciek, Skarb nr 001. Idziemy w trudnych warunkach, z odpowiednim ekwipunkiem, ważącym ok. 70 kg plus Maciek, ważący drugie 70 kg, którego wnosiliśmy w metrowych śnieżnych zaspach. W warunkach zimowych dochodziliśmy do Murowańca, ponieważ wiedzieliśmy, że latem trasa na Kościelec będzie tędy wiodła. Drugie szkolenie latem, w czerwcu – dwa dni intensywnego wysiłku, doskonalenie technik związanych z niesieniem osoby, co wiąże się z szybkim, sprawnym i bezpiecznym dokonywaniem zmian zespołów niosących osobę powierzoną naszej opiece. Do niesienia jednej osoby potrzeba 8 Szerpów – jeden niesie, dwaj zabezpieczają boki, czwarty asekuruje z tyłu i piąty, który podchodzi, gotowy do zmiany – wszyscy podpięci karabinkami – dodatkowo jeszcze dwóch asekurujących boki. Musi być też ktoś niosący szpej, czyli uprzęże, ekspresy, karabinki i jeszcze na każdego 6 litrów płynów. To ogromny ciężar. Dla mnie dodatkową trudnością, którą musiałem pokonać, był lęk przestrzeni. Wiedziałem, że nie mogę wchodzić na Rysy z kimś na plecach, ponieważ sam dla siebie jestem w tych warunkach zagrożeniem, ale świadomość, że jestem otoczony doświadczonymi alpinistami, najlepszymi w swojej klasie, przełamała mój lęk. W momencie gdy podeszliśmy do etapu wspinaczki na łańcuchach, wziąłem wszystkie plecaki, zapakowałem w jeden, taki 80-litrowy, nazywaliśmy go „małym Maćkiem”, i bez problemu doszedłem do celu. Do tych trzech szkoleń dołożyliśmy jeszcze takie mniejsze, prywatne – „nasi” alpiniści zabierali nas na Jurę, byśmy tam ćwiczyli umiejętności, byśmy upewnili się, że jesteśmy gotowi do podjęcia odpowiedzialnego zadania. Potem wyprawialiśmy się, już wraz z Maćkiem, w Tatry, by tam w 10-osobowej grupie jeszcze raz się sprawdzić. Na Rysy wyruszaliśmy przed świtem, ok. 4 nad ranem, przy dość dobrej pogodzie, świtało dopiero, gdy dochodziliśmy do Czarnego Stawu Gąsienicowego, gdzie był nasz pierwszy postój. Maciek też musiał odpocząć, wędrówka na czyichś plecach, gdzie klatka piersiowa jest mocno ściśnięta, nie należy do łatwych. Długo wnosiliśmy Maćka, ok. 5 i pół godziny. Na godzinę przed szczytem pogoda uległa załamaniu, padał śnieg, wręcz była zawierucha, odczuwalna temp. -9stC, słabła widoczność, typowo zimowe warunki. Ubranie dostosowane do panującej aury i wykonywanych czynności, buty górskie z podeszwą zapewniającą bardzo dobrą przyczepność, zabezpieczają przed poślizgiem, a jednocześnie dają wsparcie przy obciążeniu 160 kg, przejmując je poprzez amortyzację.
Jak radził sobie Maciek? Dla niego to przecież też ogromny wysiłek.
Gdy wreszcie dotarliśmy na szczyt Rysów, był bardzo obolały, zmarznięty, pomimo że miał na sobie 4 zimowe kurtki, a pomiędzy 2 i 3 dodatkowo owinięty był folią termiczną, ale szczęśliwy. Widać było wielką radość na jego twarzy, ogromne zainteresowanie i zachwyt widokiem, który obserwował. Maciek jest intelektualnie sprawny, stąd też jego reakcja i sposób przeżywania piękna niewiele się różnią
od tego, jak przeżywają to inni. Jednie sposób komunikowania tego jest utrudniony przez ograniczenia aparatu mowy. Jego wypowiedzi są więc bardzo spowolnione i nie zawsze wyraźne. Jednak gdy przebywa się z nim dłużej, rozumienie tego, co mówi, nie sprawia już trudności.
Maciek zdobył już Rysy, czy jeszcze jest coś, co stanowiłoby dla niego wyzwanie?
No, oczywiście… jest jeszcze Orla Perć, choć nie za jednym zamachem, to byłoby dla Maćka zbyt wyczerpujące. To mega trudny, chyba najtrudniejszy szlak. Jest jeszcze Kościelec i inne, które są możliwe do ogarnięcia, a Maciek ciągle dąży do czegoś nowego. Trzeba też powiedzieć, że Maciek trafił, a raczej Pan Bóg otoczył go fantastycznymi ludźmi, wśród których jest mu dobrze, mimo swojej niepełnosprawności nie czuje się ani inny, ani gorszy. Tak myślę, że naprawdę to Maćkowi jest obojętne, gdzie pójdzie, jaki szczyt będzie zdobywał, byleby był z nami. Bardzo lubi przebywać w naszym męskim towarzystwie, nawet bardziej niż z rodzicami. A my już się go „nauczyliśmy”, wiemy, w jaki sposób się nim opiekować, a przenoszenie go nie jest dla nas żadnym problemem. My również bardzo zżylismy się z Maćkiem, w listopadzie będzie obchodził swoje urodziny, na które się wybieramy, oczywiście on o tym nie wie, nasze odwiedziny mają być niespodzianką.
Maciek jest intelektualnie sprawny, dość znacząco ogranicza go niepełnosprawność fizyczna, ale wśród waszych Skarbów są osoby bardzo różnorodne, zarówno co do jakości, jak też i stopnia ograniczeń…
Tak, są tacy, którzy w ogóle nie mogą się poruszać, są na wózkach inwalidzkich, oni muszą być noszeni na plecach, inni leżący, wnoszeni na wózkach jeszcze inni sprawni ruchowo, jednak z dysfunkcjami intelektualnymi potrzebują jedynie towarzyszenia i asekuracji.
Bywają też takie osoby, z którymi nawiązanie kontaktu jest naprawdę trudne – jak wtedy wygląda akcja?
Tak, mieliśmy takie dziecko na wózku, szliśmy z nim na Rusinową Polanę, skąd rozciąga się przepiękny krajobraz. Mikołaj, ma 12 lat, cały jest okablowany, z podłączoną rurką tracheotomii, respiratorem, jest dializowany, karmiony pozaustrojowo. Widzi, ma świadomość, ale jest całkowicie unieruchomiony, leży w pozycji przechylonej na bok i mówi tylko tak lub nie, co brzmi e /tak/ i eee /nie/. Rodzice dbają o jego rozwój, oczywiście na miarę jego możliwości, ma normalne lekcje. Porozumiewanie się z nim wygląda tak: nauczyciel demonstrując jakiś owoc, zadaje pytanie: Czy to jest pomidor, i czeka na odpowiedź potwierdzającą bądź przeczącą. Rodzice chłopca byli nam ogromnie wdzięczni – sami nie daliby rady – wprawdzie wózek mógłby się toczyć, ale choroba powoduje silny ból przy każdym lekkim nawet wstrząsie, każdy kamień jest wielkim zagrożeniem – jedyną możliwością było niesienie chłopca wraz z wózkiem przy asekuracji innych Szerpów aż na Rusinową Polanę. Potem, już na szczycie, skierowaliśmy wózek w stronę pięknego krajobrazu z widokiem na tatrzańskie szczyty, w które zachłannie, jeśli tak można powiedzieć, się wpatrywał.
Taka osoba jak Mikołaj to chyba największe wyzwanie dla Szerpów…
Tak, i to właśnie dlatego, że jest aż tak schorowany i nie wystarczy tylko siła fizyczna ani nawet ogrom empatii. Trzeba dobrze znać górskie szlaki, orientować się, która droga będzie najbardziej właściwa. Nie wystarczy bezpiecznie wejść, ale trzeba też potem zejść z góry, nie przysparzając dziecku dodatkowego cierpienia. Jak choćby taka sytuacja, która miała miejsce właśnie w związku z Mikołajem na Rusinowej Polanie. Jeden z opiekunów zarządził, by zejść przez Wiktorówki, argumentując, że tak umówił się z jego rodzicami. Nie mogłem się z nim zgodzić, zdecydowanie wyraziłem swój sprzeciw – dobrze znam to zejście, z wieloma odcinkami najeżonymi stromymi schodami, na których łatwo o ześlizgnięcie – wiem, że dla naszego Skarbu będzie to wiązało się z ryzykiem wielkiego cierpienia, a nawet i poważnego uszkodzenia ciała. Poinformowałem rodziców Mikołaja o tym, że schodzimy tą samą trasą, którą weszliśmy. Rodzice przyjęli tę informację ze zrozumieniem, a nawet wielką wdzięcznością.
Drugiego dnia, w niedzielę, pogoda była wspaniała, przyjechaliśmy na miejsce, by spotkać się ze wszystkimi naszymi Skarbami, a było ich 130, wówczas podeszła do mnie mama Mikołaja i zwróciła się tymi słowami: Mikołaj chciałby się z wami spotkać. Obawiałem się, że spotkanie z Mikołajem, tak sam na sam, w innych już okolicznościach, będzie dla mnie dużą trudnością. Uczę się wprawdzie nawiązywania relacji z osobami niepełno- sprawnymi, ale jednak była obawa, co powiedzieć, jak się zachować – takie utarte zwroty, do których jesteśmy przyzwyczajeni w zwyczajnych kontaktach typu: fajnie cię widzieć, jak zdrówko…, zupełnie nie przystają do tej niecodziennej sytuacji. Głaszczę więc chłopca po jego nieruchomej rączce, on leży, patrzy na mnie – mówię: Fajnie cię było poznać, mam nadzieję, że w przyszłym roku znów się zobaczymy, wtedy znów mogę cię wraz z tatą gdzieś wnieść, jesteś zuch facet, życzę ci wszystkiego dobrego. Mama i cała rodzina byli bardzo wzruszeni, bo w takim momencie trudno o to, by się nie popłakać. Mama powiedziała: On was zaakceptował, bardzo mocno do was przylgnął. Patrzę na Mikołaja, jest całkowicie bezwładny, nie potrafi kontrolować swoich emocji ani też fizjologii, wymaga nieustannej opieki. Jest jednak świadomy, rejestruje wszystko, co się dzieje, uważnie słucha. Myślami przenoszę się do moich zdrowych córek, niczym nieograniczonych i zaczynam o nich opowiadać, po czym przy chodzi refleksja, przecież nikogo z tu obecnych zupełnie nie musi interesować to, co mówię, ich przygniatają niewyobrażalne problemy… Dzielę się tymi moimi myślami, a reakcja rodziców Mikołaja mnie zaskakuje. Twierdzą, że chętnie słuchają, uważają, że przecież naturalna jest chęć dzielenia się swoim życiem, czuliby się bardzo skrępowani, a nawet poniżeni, gdybym próbował wchodzić w jakąś rolę pocieszyciela, okazywać wymuszone współczucie.
Skąd macie całe wyposażenie, sprzęt wspinaczkowy, specjalistyczne ubrania, plecaki?
Sprzęt wspinaczkowy zapewniają organizatorzy, w resztę zaopatrujemy się sami. Czasem też, jako prywatne osoby, zwracamy się do firm produkujących sprzęt do wypraw górskich z prośbą o wsparcie. Ja też skorzystałem z takiej drogi, napisałem do jednej z firm, przedstawiłem akcję, w jakiej biorę udział, wyrażając chęć zakupu kasków, które miałyby logo projektu. Otrzymałem odpowiedź odmowną co do specjalnego logo, ale proponującą wysoki, 50% rabat na zamówiony sprzęt. Cała nasza grupa, idąca z Maćkiem, była wyposażona w takie same kaski z samodzielnie naklejonym logo z osobistym pseudonimem każdego uczestnika. Mnie, ze względu na moje zaangażowanie w życie Kościoła – widzieli moje zdjęcie w albie, gdy na rekolekcjach posługiwałem przy ołtarzu – jak i na wiarę, której nie ukrywam, mimo że nikt inny nie odkrywa się ze swoimi przekonaniami, nazwano farorz.
W akcjach biorą udział ludzie z całej Polski. Ty jesteś Ślązakiem, posługujesz się naszą mową, deklarujesz się jako osoba wierząca – z Twoich opowiadań wynika, że w swojej roli czujesz się dobrze, że jesteś wśród swoich…
Tak, ale nie jestem sam, jest jeszcze
4 „naszych” – jeden chłopak z Kłodnicy, a raczej z Kuźnicy, mieszka u nas od niedawna, i 3 z Halemby, których zresztą ja sam zwerbowałem. Jesteśmy lubiani, akceptuje i docenia się naszą „inność”, jesteśmy gościnni, otwarci, mamy poczucie humoru, nawet mogę powiedzieć, że jesteśmy takimi swoistymi maskotkami wyprawy. W górach, w czasie akcji, gdzie jest się wzajemnie od siebie zależnym, gdy realizuje się takie same cele, tworzą się silne więzi, które trwają również po jej zakończeniu. Relacje, które się zawiązuje, są bardzo różne od tych, które funkcjonują w normalnych warunkach, ich bliskość trudno mi nawet porównać do czegokolwiek.
Nawiążę jeszcze do Maćka, który tak bardzo zapadł w nasze serca, że nie sposób o nim nie mówić. Wzięliśmy go na termy, tak już całkiem prywatnie, podejrzewam, że on pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji. Na samym basenie zrobiliśmy ogromną furorę, kiedy wprowadzaliśmy Maćka do kolejnego basenu. Wrażenie ludzi było chyba pozytywne – wyciszali się, milkli. Za to radość, która malowała się na twarzy Maćka, to był widok nie do zapomnienia. Tak niewiele trzeba było, by go uszczęśliwić. Żył tym wydarzeniem jeszcze wiele dni. Maciek jest naszym Skarbem, sam o tym nie wiedząc, pokazuje nam inny świat, jak choćby przy okazji takiej sytuacji: czułem w powietrzu, że Krzysiek, kumpel, który ma chore dziecko, i choć jest człowiekiem wierzącym,
nie potrafi sobie poradzić z problemem jego niepełnosprawności i ma gdzieś skrywane pretensje do Pana Boga, chce mi zadać pytanie o to, dlaczego Pan Bóg dopuszcza takie sytuacje. Schodzimy z Koziego Wierchu, bardzo zmęczeni, a pytanie wisi w powietrzu. W sukurs przychodzi Maciek, opowiadając pewną historię, której doświadczył, streamując grę, w której wciela się w kierowcę tira i upublicznia ją, będąc widoczny dla oglądających. Mówi do nas: Wiecie, co mi kiedyś taki człowiek napisał? Że moja mama po urodzeniu powinna była poddać mnie eutanazji. Zamilkliśmy, a Maciek zwraca się do nas i mówi: Głupi, co nie? Zrozumieliśmy wtedy, że Maciek nie spostrzega siebie jako osobę niepełnosprawną, będącą problemem i ciężarem, zna swoją godność, cieszy się z tego, że istnieje, i dziwi się, że ktoś może myśleć inaczej. Nie musiałem już nic odpowiadać mojemu koledze, odpowiedź dostał od Maćka. Uświadomiliśmy sobie, jak wiele dobra zadziało się dzięki temu, że Maciek jest. Gdyby nie on, nie byłoby projektu Szerpowie Nadziei, nie byłoby nas w tym miejscu, nie moglibyśmy ofiarować nadziei tak wielu jej potrzebującym. Spotkania na szlaku to dobra szkoła życia, rodzi wiele refleksji, otwiera na potrzeby innych, człowiek uczy się widzieć wszystko we właściwym świetle, prze-staje myśleć wyłącznie o swoich problemach. A Maciek robi plany kolejnych wypraw, żyje tym, co przyniesie przyszłość.
A Twoja rodzina, co myśli o tych wyjazdach?
Nie ma z tym problemu. Ten rok był specyficzny, wyjeżdżałem aż siedmiokrotnie, bo nazbierało się trochę tych szkoleń. W przyszłym roku już tak nie będzie. Zasadniczo wyjeżdżam w piątek i nie ma mnie do niedzieli. Staram się mieć też czas dla rodziny, rekompensuję córkom moje nieobecności, byłem z nimi na koncercie Sanah, mam już bilety na Pętlę Szczyrkowską, wybieramy się do kopalni Guido. Aneta, moja żona, wspiera mnie, nie sprzeciwia się tym moim wyjazdom, myślę, że uważa je za konkretne dobro, którym mogę się dzielić. Chciałbym, aby w przyszłości była razem ze mną, tym bardziej, że ma odpowiednie wykształcenie i bogate doświadczenie w pracy z dziećmi obciążonymi różnymi niepełnosprawnościami. Te wyprawy są też moim sposobem na dzielenie się talentami, które otrzymałem, przecież nie żyjemy tylko dla siebie, tym bardziej, że mam dobro, którego inni potrzebują.
Jaka jest przyszłość projektu, czy będzie się rozwijał?
Oczywiście, w tym roku mieliśmy po stronie wolontariuszy prawie 500 osób, a do zaopiekowania się 135. W przyszłym roku planujemy 3 akcje. Sprawa jest rozreklamowana w mediach, niemniej potrzeba dość znacznej sumy pieniędzy, by zabezpieczyć cały projekt. To jest kwestia zakwaterowania, wyżywienia tak wielu ludzi, zapewnienia im przewozu itp., a chętnych
do skorzystania z pomocy Szerpów jest bardzo wielu.
Serdecznie dziękuję za rozmowę, życzę, by dobro, które świadczysz, owocowało Bożym błogosławieństwem dla całej rodziny.
Z Tomaszem Błachutą
rozmawiała Felicja Pająk
Zobacz reportaż z akcji