Od zawsze lubię cmentarze. Kiedy jestem w nowym mieście, za każdym razem w końcu trafię na cmentarz. Uwielbiam się włóczyć, zwłaszcza po starych cmentarzach, czytać napisy na pomnikach, oglądać ich formy. Tym bardziej cieszy mnie nasz kłodnicki cmentarz. Cieszy także dlatego, że jest bardzo zadbany. Moją pierwszą decyzją w parafii była odnowa krzyża wraz z figurą Pana Jezusa na cmentarzu. Teraz mamy piękne sezonowe dekoracje, kwiaty w donicach, niezwykle zadbane miejsce poboru wody wraz z kolorowymi konewkami, a w czasie Bożego Narodzenia świeciła choinka z bombkami, które każdy mógł zawiesić dla swoich zmarłych. No i mamy także profesjonalne, bardzo estetyczne biuro, w którym możemy załatwiać cmentarne sprawy, kupić znicze, kwiaty i ozdoby, a nawet zorganizować pochówek. Niebawem pojawi się także zniczodajnia, czyli miejsce gdzie będziemy mogli oddać zużyte znicze, aby mógł je wykorzystać ktoś inny.
Oczywiście w ramach porządkowania cmentarza mamy różne problemy. Jednym z nich jest śmietnik od dwóch miesięcy z wymogiem segregacji śmieci. Niby jest to problem, ale przecież już wszyscy segregujemy śmieci w naszych domach, więc nie powinno być kłopotów. Trzeba tylko uważnie prze- czytać albo rozpoznać po kolorach, co gdzie należy wyrzucić. Niestety, mamy też przypadki traktowania naszego cmentarnego śmietnika jako miejsca podrzucania różnych odpadów: pobudowlanych, tapicerek samochodów, nieprzyjętych paczek od kurierów, a także próby kradzieży wody. Dlatego są już ustawione dwie kamery ogarniające swoim zasięgiem cały cmentarz, a zwłaszcza śmietnik i miejsce poboru wody.
Kolejnym etapem porządkowania spraw związanych z cmentarzem jest jego inwentaryzacja cyfrowa. Wszystkie groby będą miały nową numerację. Na stronie internetowej parafii pojawi się zakładka dotycząca cmentarza. Zobaczymy na niej między innymi zdjęcie cmentarza z drona, najbliższe rocznice śmierci pochowanych na cmentarzu. W wyszukiwarce każdy będzie mógł znaleźć swój grób, zobaczyć jego zdjęcie, a także sprawdzić, kiedy upływa czas rezerwacji miejsca pochówku. Przypomnę, że po 20 latach po pogrzebie – jeśli ma się zamiar zatrzymania miejsca pochówku – należy przedłużyć rezerwację. W przeciwnym razie zgodnie z polskim prawem grób można przekopać. Dlatego numery grobów będą się wyświetlać w czterech ko- lorach: zielony – wszystko ok, pomarańczowy – zgłoś się do kancelarii parafialnej, czerwony – pilnie zgłoś się do kancelarii parafialnej, czarny – grób do likwidacji. Wszystko będzie przejrzyste i jednoznaczne, a to zawsze usprawnia życie.
ks. proboszcz Leszek Makówka
Rodzice zapisali mnie na fortepian…
Kilka tygodni temu miałem przyjemność przeprowadzić wywiad z Magdaleną Szubą, zawodową pianistką oraz przyszłym (miejmy nadzieję) zawodowym menadżerem muzycznym. Magdalena od urodzenia mieszka w naszym mieście, a nawet bliżej, bo na Kłodnicy. Tutaj ukończyła szkołę podstawową. Równolegle uczęszczała do Szkoły Muzycznej I stopnia w Nowym Bytomiu, będąc uczennicą w klasie fortepianu. Średnie wykształcenie muzyczne zdobyła w Katowicach, gdzie kontynuowała naukę na Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego. Po zdobyciu licencjatu została przyjęta na Uniwersytet Muzyczny im. Fryderyka Chopina w Warszawie na Wydział Kameralistyki Fortepianowej. Magdalena posiada spore, jak na swój młody wiek, doświadczenie zawodowe, bo zaczęła pracować już w wieku 16 lat, między innymi przy organizacji koncertów amerykańskich muzyków jazzowych w Polsce. Swoje umiejętności menedżerskie szlifowała także podczas międzynarodowych projektów w Szwecji i Estonii. Ostatnio Magdalena pomyślnie przeszła szczególnie trudny proces rekrutacyjny na amerykański uniwersytet muzyczny – Berklee College of Music w Bostonie. To najlepsza i największa na świecie uczelnia menadżerów muzycznych.
Skąd Twoja pasja do muzyki i muzykowania?
Kiedy byłam mała, to chodziłam z gitarą po domu, śpiewałam i udawałam, że gram. Gdy miałam 5 lat, rodzice zapisali mnie do szkoły muzycznej. Byłam przekonana, że będę grała na gitarze, a okazało się, że rodzice zapisali mnie na fortepian. W sali stało pianino i pamiętam, że się rozpłakałam. Na szczęście szybko zakochałam się w pianinie, a dodatkowo miałam dar do tego instrumentu.
Pierwsze łzy okazały się łzami szczęścia. We wprowadzeniu do naszej rozmowy wspomniałem, że jesteś studentką wydziału kameralistyki. Czym jest kameralistyka?
Kameralistyka to najprościej ujmując granie w zespołach. Gram w duecie ze skrzypcami, w trio, a nawet w kwartetach. Wybrałam ten kierunek, bo uwielbiam to robić. Oprócz gry na pianinie Twoją wielką pasją jest także menadżment muzyczny.
Czym zajmuje się menadżer muzyczny?
Menadżer muzyczny jest odpowiedzialny za prowadzenie artysty. Sprawuje pieczę nad tym, gdzie artysta się pojawia, gdzie i komu udziela wywiadu, nadzoruje wydanie płyty, zajmuje się promocją. Jest to ogrom zadań, które czasem wykonuje więcej osób, a czasem tylko jedna.
Zawód menadżera muzycznego nie jest popularny w Polsce. Czy są osoby wykształcone w tym kierunku i czy są w stanie profesjonalnie prowadzić muzyka po ścieżkach kariery?
W Polsce często rodzina angażuje się w promocję artysty. W ostatnim czasie powstają jednak szkoły menadżerskie. Znam kilka osób, które je ukończyły i świetnie promują polskich artystów za granicą. Niestety, to kropla w morzu potrzeb. Jest wiele osób z ogromnym potencjałem artystycznym, lecz żeby je promować za granicą, trzeba się wiele nauczyć i wiedzieć, jak ten rynek funkcjonuje i jakie tam panują zasady. Dodam, że w każdym kraju wygląda to inaczej.
Kilka miesięcy temu zostałaś przyjęta na Uniwersytet Muzyczny Berklee College of Music z kampusem w Walencji. Dlaczego ta uczelnia mianuje się najlepszą w tej branży i co dla Ciebie oznacza przyjęcie na tę uczelnię?
Berklee ukończyło wiele znanych osób – Quincy Jones, Diana Krall, większość artystów, których słuchamy w radio, albo producenci, którzy stworzyli muzykę, szefowie wytwórni. Z Polski ukończyło ją kilka osób, a niektórych z nich miałam przyjemność poznać. Jeśli chodzi o ten kierunek Global Entertainment and Music Business będę drugą Polką, która ma szansę go ukończyć. Potem będę mogła zostać menadżerem artystów i tour menadżerem, tzn. podróżować z artystami podczas tras koncertowych, oraz publicystką. Celem uczelni jest kształcenie kreatywnych przedsiębiorców. Absolwenci zdobywają wiedzą pozwalającą wprowadzić innowacje na rynku muzycznym i nawiązują kontakty, które mają ogromne znaczenie w kreowaniu przyszłej kariery zawodowej artystów. Można studiować bycie producentem muzycznym na wydziale instrumentalnym oraz komponowanie muzyki filmowej. Uczelnia daje naprawdę wiele możliwości.
Jak wyglądał proces rekrutacyjny?
Rekrutacja była trudna i skomplikowana. Miałam za zadanie stworzyć video, w który odpowiadałam na zadane mi pytania. Musiałam opowiedzieć o projekcie, który chciałabym zrealizować podczas moich studiów na Berklee. Musiałam napisać list, w którym tłumaczyłam, dlaczego chciałabym się tam znaleźć. To był pierwszy etap. Drugi etap polegał na rozmowie w cztery oczy z dyrektorem departamentu music business, która odbyła się online. Zostałam przepytana z obecnych problemów na rynku muzycznym, o potencjalnych rozwiązaniach tych problemów, kogo słucham, jak chciałabym promować artystów. Było to najbardziej stresujące 20 minut w moim życiu.
Uczelnia Berklee nagrodziła Cię stypendium w wysokości 6 tysięcy dolarów za dotychczasowe osiągnięcia. Czy to oznacza, że od września rozpoczniesz swoje wymarzone studia?
Na tym kierunku bardzo rzadko przyznawane jest stypendium, dlatego z faktu przyznania mi go jestem szczególnie dumna i szczęśliwa. Nie zmienia to jednak faktu, że te studia są bardzo drogie i bez dodatkowego wsparcia nic z tego nie będzie. Muszę zebrać pełną wymaganą kwotę, gdyż tego wymaga ode mnie uczelnia przed podpisaniem umowy. W związku z tym założyłam zrzutkę w internecie, gdzie można mnie wspierać (zrzutka.pl wymarzone-studia). Jestem wdzięczna za każdą złotówkę przeznaczoną na ten cel.
W imieniu redakcji Znaku Krzyża życzę powodzenia i trzymamy kciuki! Dziękuję za rozmowę.
Marcin Buballa
Powroty
Lato końca lat 90, może początku XXI w. Panuje ścisk, przepływ powietrza znikomy, cóż jednak począć? Ściany sanktuarium się nie rozciągną. Rozglądam się wokół, patrzę na osoby prawie do mnie przytulone. Widzę setki skupionych twarzy. Znajduję oblicza ogarnięte smutkiem, może zagubieniem, od innych bije radość, nadzieja. Obecni patrzą przed siebie, niektórzy podnoszą ręce do góry, jakby chcieli oddać to, co mają, ale też przyjąć coś cennego. Jest druga trzydzieści nad ranem. Pomimo przebycia ostatnich siedmiu godzin na zewnątrz, ostatnią część, na pożegnanie, tradycyjnie spędzamy w środku. Mija zmęczenie i uczucie niewygody, w jasnym świetle lamp i świec czuję podniosłość tej chwili. Odrywam spojrzenie od zebranych „towarzyszy” i mój wzrok przenoszę nad ołtarz. Tam znajduje się Jej królewskie oblicze. Matka, lekko zasmucona, unosi się wśród obłoków. Ma ręce złączone do modlitwy, a na nich przewieszony długi perłowy różaniec. Obiecuję Jej, że się poprawię i że jeszcze do niej wrócę.
Maj rok 1947. Mieszkańcy powojennej Turzy Śląskiej wiedzą już, że będą mieli swój własny kościół, a ich radość przeradza się w silne zaangażowanie w rozpoczętą budowę. Przyszedł czas na wybór patrona świątyni. Z propozycją wychodzi, przewodzący grupie wiernych, ksiądz Ewald Kasperczyk. 12 maja podczas nabożeństwa ku czci Maryi nawiązuje do pierwszych objawień w Fatimie, których trzydziesta rocznica przypada na dzień następny. Zachęca do przemyślenia kandydatury Matki Bożej Fatimskiej na patronkę. Taka też decyzja zapada. Wierni z entuzjazmem podchodzą do słów duchownego i tym sposobem Matka, która od maja do października 1917 roku, trzynastego dnia miesiąca, objawiała się trójce młodych Portugalczyków, która prosiła o codzienną modlitwę różańcową, o odwrócenie się od zła i o zwrócenie ku Bożemu Miłosierdziu, staje się gospodynią rodzącej się wspólnoty w Turzy Śląskiej .
1 czerwca 2015. Mkniemy polonezemprzez Orzesze, Rybnik, zahaczamy o Wodzisław Śląski. Trasę kojarzę całkiem dobrze, jednak po raz pierwszy to ja jestem kierowcą. Dla mojej towarzyszki dzisiejsze odwiedziny są pierwszymi w życiu, dla mnie – pierwszymi po dłuższej nieobecności. W dniu naszych urodzin, bo tak się złożyło, że Dzień Dziecka dla obu z nas to dzień podwójnie szczególny, chcemy podziękować za to, co mamy i może jeszcze będziemy mieć. Po dwóch godzinach docieramy do celu. Wielkie pole, które z końcem każdego miesiąca pod wieczór wypełnia się autokarami i samochodami, teraz jest puste. Wychodzę, rozglądam się. Wraca błogie wspomnienie kanapek jedzonych przed północą i słodkiej herbaty z termosu. Aj, te kanapki nigdy nie smakowały mi tak jak w tych chwilach! Sanktuarium w Turzy Śląskiej grzeje się w porannym słońcu. Wchodzimy do pustego kościoła i widzimy Ją. Jest piękna, tak, jak ją zapamiętałam. Skromna królowa odziana w błękitną, pozłacaną szatę. Wskazuje różaniec, odpowiedź na zło tego świata. Po tym spotkaniu udajemy się z Agą do ogrodu. Tam – znajome drzewa i o dziwo, te same podstarzałe ławki. Siadamy na jednej z nich. W zadumie zamykam na chwilę oczy. Słoneczny poranek szybko zamienia się w noc. I znowu widzę różaniec, może nie perłowy i nie tak długi, ale różaniec, tym razem nie trzyma go Maryja, a klęczący obok mnie tata. Wszystko będzie dobrze – myślę w odpowiedzi na to wspomnienie. Otwieram oczy i proponuję Agnieszce spacer.
Maj rok 1957. Kustosz sanktuarium w Turzy Śląskiej ksiądzEwald Kasperczyk choruje. W te strony powrócił całkiem niedawno, bo w październiku ubiegłego roku. Blisko trzy lata spędził „na wygnaniu”, w Strzybnicy koło Tarnowskich Gór. Tam czekał na rozstrzygnięcie procesów sądowych za prowadzoną działalność duszpasterską, jakie toczyła wobec niego ówczesna władza. Na swoją parafię powrócił, jednak przed głównym odpustem majowym podupada na zdrowiu. Leżący w łóżku duszpasterz składa ślubowanie Matce Płaczącej z Syrakuz, obiecując, że jeżeli wyzdrowieje, wprowadzi ku jej czci nabożeństwo w turzańskiej świątyni. Ksiądz Ewald odzyskuje siły. Niedługo potem do Turzy trafiają relikwie łez, które 29 sierpnia 1953 roku dostrzegła na policzkach Maryi, a dokładnie jej gipsowego wizerunku, mieszkająca w Syrakuzach młoda włoszka Antonina Giusto. Tej nieziemskiej scenie towarzyszyło uzdrowienie Sycylijki. Wraz z relikwiami łez do Turzy Śląskiej trafia kopia obrazu Matki Bożej Płaczącej. Jej kult w tym miejscu rozpoczyna się w 1960 roku. W 1978 roku na prośbę kilku osób świeckich zorganizowane zostaje nocne czuwanie ku czci Maryi. Kolejne prośby wiernych skutkują wprowadzeniem stałej Nocy Pokuty, która od tej pory ma miejsce w nocy z 29 na 30 dnia każdego miesiąca.
29 grudnia 2018 roku. „Matko Boska Syrakuzka, o płacząca Pani, do Ciebie się uciekamy zostań razem z nami…” – śpiewamy i kroczymy za jej obrazem, niosąc tysiące zapalonych świec. To pierwsza po wielu latach Noc Pokuty, w jakiej uczestniczymy. Na ten moment, dla mnie, historia zatacza koło. W tym zimowym przemarszu towarzyszą mi rodzice, z którymi za kilka dni rozstanę się na dłuższą chwilę. Prosząc Naszą Matkę o wybaczenie tego co złe i prosząc o to, by z nami została, wchodzimy do kościoła, by trwać na modlitwie. Zimą pielgrzymów zawsze jest mniej, jednak czy mało? Kościół wypełnił się po brzegi. Wspomnienia z dzieciństwa wracają, z ciekawości rozglądam się wokół i znów widzę setki skupionych twarzy. Dostrzegam mozaikę głęboko skrywanych uczuć. Moi „towarzysze” się nie zmienili – myślę sobie – ale ja tak. Dziś jestem częścią tej mozaiki, wiele mam do oddania, a jeszcze więcej chciałabym otrzymać. Wzrok zatrzymuję na jednej z twarzy, twarzy bliskiej i tak znanej, nawet domyślam się skąd łza na tym bladym policzku. Z jednej mamy kieruję spojrzenie na tę drugą mamę, niezmiennie górującą nad ołtarzem sanktuarium w Turzy Śląskiej. Uśmiecham się, bo ona już wie, o co zaraz ją poproszę.
Maj rok 2021. Matka Boża Fatimska z Turzy Śląskiej czeka na swoich wiernych, czeka na swych pielgrzymów, lecz ci pozostają w domach. Część pielgrzymuje we wspomnienia, inni może już zapomnieli, jeszcze inni rozłące się nie poddają. Biorą do rąk krzyż i paciorki i znowu są przy Niej. Tysiące śląskich Fatim płonących żarem codziennej modlitwy. Ona wskazała, co czynić, co robić, by świat stał się lepszy. Wystarczy Jej posłuchać.